Yucatan przemierzony – ku Królestwu Węża (Calakmul)

Troszkę się nazbierało zaległości, ale wcale nie łatwo jest się oderwać od podróżowania, żeby przysiąść i coś napisać. Tym bardziej, że ostatnio nie zatrzymywałem się w hostelach, a spałem w namiocie, pustostanach, a raz nawet w starych ruinach Majów Sayil, które znajdują się w regionie PUUC, gdzie mieści się duże skupisko ruin.

Ale może najpierw naszkicuję moją trasę z Valladolid, gdyż stamtąd pisałem po raz ostatni. Z Valladolid wybrałem się do Izamal, małego miasteczka, które zwane jest “żółtym miastem” ze względu na kolor większości budynków. Bardzo klimaciarskie miasteczko z kolonialną architekturą – z przyjemnością spaceruje się wieczorem tymi klimaciarskimi, wąskimi uliczkami. W Izamal zatrzymałem się w hotelu…który początkowo miał być tani, ale jak się okazało, coś źle zrozumiałem i tym sposobem troszkę uszczupliłem swój budżet podróżniczy, ale za to spędziłem noc w bardzo przyjemnym ogrodzie, a o poranku cieszyłem się pysznym śniadaniem składającym się z 3 dań :)

Wracając jeszcze na sekundkę do Valladolid – w tamtejszym hostelu podczas śniadania zagadał do mnie Flavien, francuski rowerzysta, który na dwa miesiąca przyleciał z Kanady ze swym składakiem, by przemierzyć Yucatan. Jako, że bardzo dobrze się rozumiemy i mamy podobny styl podróżowania, przemierzamy Yucatan razem, od czasu do czasu rozstając się na kilka dni, by chłonąć Yucatan w pojedynkę.

A więc z Flavian-em pijemy rano kawę, a wieczorami gotujemy makaron, ryż, czy inną bogatą w węglowodany potrawę. Pochłaniamy duże ilości jedzenia, gdyż za dnia pedałujemy, przemierzając różne odległości – czasem jest to zaledwie 20-30 km, jeśli zwiedzamy ruiny, a czasem 90-100 i to w terenie górzystym. Pedałowanie w stylu góra-dół, dół-góra towarzyszy nam od momentu wkroczenia w rejony “Ruty PUUC”.

A więc z Valladolid podążyliśmy z Flavianem różnymi drogami. Ja postanowiłem zaufać swojej intuicji i niechęci do najbardziej turystycznych ruin Chichen Itza i nie zwiedzać ich, wyruszając małymi dróżkami do Izamal. Ponownie z Flavianem spotkaliśmy się w Dzilam Bravo, pierwszym miasteczku nad Zatoką Meksykańską, na drodze ku wybrzeżu z żółtego miasta Izamal. Nie wymieniliśmy telefonów, nie komunikowaliśmy się przez maila po prostu pewnego wieczora, gdy dotarłem do Dzilam Bravo i w porcie rozmawiałem z pewnym rybakiem, który to nałapał pełną skrzynię ryb, z której jedną mi podarował…nagle pojawił się Flavien. I tak podróżowaliśmy wzdłuż wybrzeża aż do okolic miejscowości Sisal. Raczyliśmy się smakiem mleka kokosowego, gdyż mnóstwo tam palm – rosnących sobie często zupełnie dziko. Ciekawą przygodą jest wspinanie się na 3-4 metrową palmę, w zębach maczeta, no i tak jedną niewprawioną w używaniu maczety ręką trzeba odciąć kiść ciężkich kokosów. Tak czy siak, dajemy radę, a mleko z młodych kokosów jest bardzo smaczne, wiórki kokosowe z orzechów nieco dojrzalszych niczym w smaku nie ustępują tym młodym, dodatkowo dostarczając nam dużych pokładów energii, potrzebnych nam, rowerowym ludkom.

Rano i wieczorem wędkowałem i łapałem dla nas pożywienie w postaci bardzo smacznych ryb, które smażyliśmy na naszych benzynowych palnikach. Jako przynęta służyła nam zakupiona w porcie u rybaków sardynka. Ryby o poranku biorą dobrze, poza tym w kombinacji z pięknymi kolorami morza o wschodzie słońca, smakują wyśmienicie.

Poruszaliśmy się dość wolno, robiąc niewiele kilometrów, koncentrując się na chłonięciu rzeczywistości. A ta była nader piękna – bardzo dużo terenów bagiennych, gdzie mogliśmy podziwiać flamingi, mieniące się różnymi barwami czerwieni – niektóre bardziej pomarańczowe, inne burdelowo różowe ;) Wypatrywaliśmy krokodyli, ale te kryły się przed nami skutecznie.

Ten odcinek Zatoki Meksykańskiej jest odwiedzany w sezonie głównie przez Meksykanów i w związku z tym, że teraz znajdujemy się czasowo poza sezonem turystycznym, miasteczka wyglądają na zupełnie wymarłe. Zresztą podobnie wygląda to nad naszym Bałtykiem – poza sezonem pusto, miasteczka zombie. Dzięki temu mogliśmy często sypiać w opuszczonych budynkach, pustostanach, których tutaj mnóstwo. Jest dach nad głową, haki na hamak dla Flavien-a, gdyż ten śpi w wypasionym nieprzemakalnym hamaku, a nie jak ja – w namiocie. Gdy jednak odkryjemy fajny pustostan nieco z dala od skupiska ludzi, namiot staje się zbędny, rozkładam karimatę na podłodze, instaluję moskitierę, przykrywam się śpiworem i tak oto wygląda moje posłanie w takich sytuacjach :)

W małych miasteczkach nad zatoką za niewielkie pieniądze można rozkoszować się owocami morza, czym ja szczególnie się raduję, jako, że wychowałem się na nizinach w centralnej Polsce, gdzie daleko do morza pełnego ślimaków, krewetek, kałamarnic, langost i innych stworzonek. Jedzenie jest po prostu boskie.

Jako cel, zanim wkroczymy do stolicy stanu Yucatan – Meridy – obraliśmy sobie miejscowość Celestun, która słynie z bogatej fauny i flory. Jednakże w malutkiej miejscowości Chuburna okazało się, że dotarliśmy na koniec świata i droga do miejscowości Sisal już nie istnieje. Jakieś dwadzieściakilka lat temu istniejąca droga do Sisal została pochłonięta przez morze podczas huraganu. I tak spaliśmy na końcu tej drogi, w rybackim porcie, w miejscowości Chuburna. U rybaka, w którego restauracji raczyłem się ślimakami z lokalnego portu, naostrzyliśmy również maczety, a ten zaproponował nam, że możemy spać w jego hangarze, w porcie rybackim. Bardzo nam się ta opcja spodobała i tak spędziliśmy popołudnie i noc w porcie, dokarmiając złapanymi tam rybami, lokalne psy. Wcześniej ów pan zabrał nas na przejażdżkę truckiem do portu, gdzie mogliśmy po raz pierwszy przekonać się, że ta droga widniejąca na mapie jest jedynie wirtualną drogą. Swoją drogą ciekawe, że twórcy mapy mają taki refleks w aktualizowaniu jej. Tak czy inaczej ciekawie było poczuć wiatr we włosach mknąc drogami wybrzeża na pace trucka, gdyż taka miejscówa mi się dostała :) Wreszcie mogłem poczuć się jak miliony Meksykanów pozdróżujących właśnie w ten sposób. Na mojej drodze w okolicach poranka i nadchodzącego wieczora co chwilę mijam trucki, których “paka” zapełniona jest rzeszą robotników. Czasem wygląda to bardzo komicznie, zadziwiające jak wiele ludzi można w ten sposób przewozić. I nikt nie krzyczy, że niebezpiecznie. Zresztą takie grupowe podróżowanie jednym pojazdem, to dość częsty obrazek z udziałem motocykli i rowerów. Prawdziwie zjawiskowy obrazek jawi Ci się przed oczami, gdy tata prowadzi motor, za nim siedzi starszy syn lat powiedzmy dziesięć, którego z tyłu asekuruje mama trzymająca niemowlaka zawiniętego w hustę i tak sobie we czworo jadą do domu, czy w odwiedziny do znajomych z sąsiedniej wsi :)

Jak to jest być obleganym przez kilkaset pszczół, również doświadczyłem w Chuburnie. W jednej z sakw butelka miodu nie wytrzymała ciśnienia i uwolniła znaczne ilości miodu w mojej sakwie. Poczuły to następnego ranka pasiaste panienki, no i zaczęło się oblężenie mojej sakwy. Starałem się dzielnie bronić mej fortecy, lecz polewanie wodą sakwy nie za bardzo przyniosło wymierne efekty. Gdyby nie cieciu, który pilnował, żeby przypadkiem nikt obcy w porcie ryb nie kradł, gdyby nie poratował mnie on RAID-em na wściekłe owady pewnie spędziłbym tak cały poranek uciekając bezksutecznie przed pszczołami. A tak udało się odeprzeć inwazję, umyłem sakwę i po sprawie.

Na śniadanie sumiki morskie złapane poprzedniej nocy, no i w drogę. Z Chuburny ruszyliśmy na północ i tego samego dnia jeszcze dotarliśmy do Meridy, zatrzymując się w jednym z hosteli. Podczas jednodniowego pobytu w Meridzie, kilkugodzinnej przechadzce klimaciarskimi uliczkami, zakupieniu prowiantu na dalszą drogę ruszyliśmy następnego dnia w dalsą drogę – tym razem jednak w dwóch nieco odmiennych kierunkach. Ja chciałem nacieszyć się jeszcze nurkowaniem w cenotes zanim opuszczę na dobrze strefę, gdzie one występują, a Flavien koniecznie chciał obejrzeć ruiny Majów Mayapan. Po wspólnym obiedzie i skonsumowaniu pysznego Queso Relleno, regionalnej potrawy yucatańskiej, machnęliśmy sobie ręką z Flavianem w jednej z ulic Meridy i tak przez kilka następnych dni podróżowałem samotnie w kierunku regionu PUUC. Wiedzieliśmy, że zapewne w rejonie PUUC na siebie trafimy, gdyż obydwoje chcieliśmy tam dotrzeć, tyle, że innymi drogami. Flavian nie był zainteresowany ruinami Uxumal, które są wpisane na listę dziedzictwa UNESCO. Ja natomiast dotarłem do Uxumal pewnego poranka, lecz obsługa nie była zbyt skora do kooperacji bez dodatkowej opłaty, bym mógł zostawić rower wraz z sakwami w bezpiecznym miejscu. Czasem panowie w bardzo znanych ośrodkach turystycznych są bardzo rozpieszczeni i za wszystko żądją dodatkowej opłaty. Bardzo mnie takie zachowania odpychają, z zasady, nie z oszczędności, a więc udałem się do pobliskiej miejscowości Santa Elena, by poszukać noclegu, gdzie mogę zostawić rower i wrócić, by rozkoszować się ruinami.

W Santa Elena znalazłem bardzo przyjemną chatkę do przenocowania w pięknym ogrodzie, pewnej starszej pary Francuzów(cabańas Sacbe – polecam), udałem się na obiad do lokalu El Centro znajdującego się, jak sama nazwa wskazuje, w centrum Santa Elena. Tam delektowałem się kolejnymi regionalnymi potrawami – Poc-Chuc i Pollo Pibil. W przypadku obu potraw, sosy nadające smak mięsu stanowią całą tajemnicę walorów smakowych tychże potraw. Po obiedzie udałem się na deser do lokalnej lodziarni, którą prowadzi starszy emerytowany pan, który opowiedział mi płynnym angielskim o karierze swoich córek, swym okresie pracy w USA i istocie pozostania aktywnym w momencie przejścia na emeryturę. Wspomniał, że uczy się pisać w języku Majów, którzy stanowią dużą część lokalnej społeczności. Sami Majowie w domu mówią we własnym języku, lecz pisać w tym języku mało kto potrafi, gdyż jest to bardzo trudne, o czym nie omieszkał mi również wspomniać wspomniany sympatyczny pan. Po stanowczo “za długiej” rozmowie w pośpiechu udałem się do Uxumal, na którego zwiedzanie nie zostało mi zbyt wiele czasu, gdyż niemalże wszystkie ruiny zamykane są dla zwiedzających na godzinę przed nadejściem zmroku. Tak, czy siak, udało mi się zobaczyć najważniejsze budowle, po czym wszyscy zostali wyproszeni, by powrócić na teren ruin po godzinie dziewiętnastej. Wieczorami w Uxumal piramidy są tłem dla show muzyczno-świetlnego opowiadającego o wierzeniach i historii Majów z tego też miasta. I tak np. w rejonie PUUC, jako, że południową część Yucatan-u często trawią okresy suszy, oddawano szczególną cześć bogowi deszczu Chac-owi, prosząc go o opady deszczu, który dla Majów był źródłem wody pitnej oraz był niezbędny w uprawie kukurydzy. W Uxumal i wszystkich ruinach tego regionu piramidy ozdobione są sylwetkami Chaca.

Samo show natomiast robiło duże wrażenie, szkoda tylko, że wypożyczane urządzenia z tłumaczeniami w kilku językach obcych okres swojej świetności mają już za sobą i jakość dźwięku pozostawia wiele do życzenia w porównaniu do oryginalnego brzmienia muzyki i komentujących głosów w języku hiszpańskim, dobiegających z dobrej jakości głośników. Tak, czy siak, świetlne show robi wrażenie, a i treść w nim zawarta przybliża nieco rzeczywistość, którą żyli tutaj Majowie.

Po skończonym przedstawieniu w ruinach rowerem wróciłem do Santa Elen i robiąc zakupy w jendym ze sklepików wszedłem w konwersację, znowóż po angielsku z pewnym chłopakiem, który to również pracował w USA. Dostał się tam nielegalnie, zdradzając mi nieco, jak to wszystko funkcjonuje. Otóż szukasz sobie takiego kojota, człowieka trudniącego się przerzucaniem Meksykanów za granicę, dobrze znającego, które drogi nielegalnego przekreczania granicy aktualnie są w miarę bezpieczne, nieoblegane przez policję, płacisz mu niemałą sumkę pieniędzy i tak w końcu, jak wszystko pójdzie według planu, jesteś sobie na terenie USA i możesz tam całkiem nieźle zarobić. Tak też bohater tej opowieści pracował w chińskiej restauracji…dopóki…pewnego dnia nie wypił sobie za dużo i obudził się w szpitalu ze złamanym kręgosłupem. Dało się zauważyć, że do dzisiaj ma problemy z płynnym poruszaniem się. Musiał wrócić do rodzinnego miasta i tam otworzył sklep spożywczy, jeden z dziesiątków w tej miejscowości, ale widocznie jakoś ludzie się z tego utrzymują, jakoś tam sobie żyją. Zanim się pożegnałem, zostałem przedstawiony jego papudze, którą złapał gdzieś w dżungli, mimo, że jest to surowo zabronione przez policję, o czym mnie z uśmiechem poinformował :) Pewnie, żebym sobie takiej jako dzwonka do roweru nie zaadoptował, czy coś w tym stylu :)

No i takich właśnie historii z życia napotkanych ludzi jest mnóstwo, codziennie kogoś spotykasz, codziennie poznajesz kogoś nowego. Bo jesteś obiektem budzącym zainteresowanie na tym rowerze objuczonym sakwami, bo w tej kulturze naturalnym jest, że jak masz ochotę otworzyć buźkę, to sobie ją otwierasz i zupełnie naturalnie, jakby nigdy nic, prowadzisz konwersację, nie potrzebując do jej rozpoczęcia jakiegoś specjalnego powodu.

Następnego dnia pożegnałem mieścinę Santa Elena, jak zwykle stanowczo za późno, bo skusiły mnie znowu egzotyczne smaki lodów, jak np. lody o smaku ryżu, czy kukurydzy. Skoro już kupiłem loda, to była to oczywiście znakomita okazja żeby kontynuować wczorajszą konwersację z producentem lodów :) W końcu późnym popołudniem udało mi się wyruszyć w dalszą drogę po regionie PUUC. Kolejne dni to zwiedzanie ruin Kabah, Sayil, Xlapak oraz wizyta w jaskiniach Lol-Tun. W Kabah ponownie spotkałem Flavian-a. Po wspólnym zwiedzaniu ruin i obiedzie w cieniu aury pobliskiego lasu znowóż każdy podążył w swoją stronę i umówiliśmy się, że spotkamy się za mniej więcej tydzień, by razem wybrać się do schowanych w dżungli ruin Calakmul. Sama nazwa Calakmul w tłumaczeniu brzmi groźnie: Królestwo Węża.

Flavien zdradził mi pewien sekret, któremu wyszeptał do ucha przewodnik pracujący w ruinach Sayil. Po drugiej stronie ulicy, w lesie, znajdują się nieogrodzone ruiny, umieszczone na dość wysokiej górze. Tam też spędziłem kolejną noc, śpiąc w jendym z dwóch zachowanych pomieszczeń pałacu Majów. Wejście do mojej sypialni przyozdobione było sylwetką dość strasznie wyglądającej postaci, a tuż nieopodal mojego posłania znalazłem bardzo dobrze zachowaną zrzuconą zapewne dopiero co skórę węża. Po zapadnięciu zmroku, wsród blasku gwiazd, z towarzyszącym Ci nieustającym w nocy dźwiękiem dżungli mogłeś się cofnąć tysiąc lat wstecz i poczuć się jak jeden z mieszkańców tego kamiennego miasta, spać w pomieszczeniu, które kryje w sobie treść wielu snów ówczesnych mieszkańców. Niesamowite doświadczenie z lekkim dreszczem emocji.

Tej nocy spałem bardzo głęboko i sen przyniósł mi dużo ukojenia. O świcie obudziłem się z bardzo pozytywną energią, wzmocnioną dodatkowo smakiem gorącej kawy i zapierającym dech w piersiach widokiem wschodu słońca, mając u swoich stóp dżunglę i oddalone o kilkanaście kilometrów ruiny, które dało się zauważyć dzięki temu, że ruiny w których spałem znajdowały się na górze. Dla wzmocnienia efektu HD ptaki wypełniały moją Duszę swoim śpiewem, papugi mieniły się kolorami wśród koron drzew, a widziany po raz pierwszy przeze mnie w Meksyku koliber tylko na chwilę pozwolił mi się cieszyć swoim istnieniem. Takiego full inclusive nie zapewni Ci żaden hotel :)

Ów dnia zwiedziłem resztę zaplanowanych ruin i dotarłem do kompleksu jaskiń Loltun, których zwiedzanie polecił mi jeden z meksykańskich znajomych poznanych podczas wyprawy. Rzeczywiście widok stalaktytów i stalagmitów, cała przestrzeń tych jaskiń robiły niesamowite wrażenie. Jednakże cena wstępu do jaskini, błyskwiczne tempo zwiedzania w rytmie biegu, pewne cwaniactwo lokalnych przewodników, bez których nie ma możliwości eksplorowania jaskiń, a którzy naprawdę nie błyszczą jakąś specjalistyczną wiedzą, do tego żądając na lewo kroci za swe wątpliwe usługi nieco przyćmiły całkowite wrażenie.

Kolejne dni to pedałowanie małymi drogami w kierunku Dsibalchen, miejscowości w której umówiłem się z Flavien-em. Noce spędzałem często w sadach pełnych pomarańczy, grejfrutów, mandarynek i krzaków cytrynowych. I tak moje śniadaniowe płatki na mleku wzbogacane były dużą ilością witamin, a pedałując zamiast uzupełniać płyny wodą, raczyłem się smakiem lemoniady na bazie cytryn z sadu. Na kolację wołowinę smakowałem ze smażoną dynią. Poruszałem się po drogach, gdzie może 5 samochodów mijało mnie przez cały dzień. Po obu stronach drogi las, przelatujące z jednej strony na drugą motyle. Czasem jakiś wąż wygrzewał się na gorącym asfalcie. Jeden odcinek drogi zapadł mi szczególnie w pamięć – droga przez las do miejscowości Iturbide. Gdy dotarłem do ostatniej miejscowości przed Iturbide, która zdawała się być końcem świata, było już późne popołudnie. Nie spodziewałem się tak słabej drogi przez las – błoto, kałuże pokrywające całą szerokość drogi na głębokość sięgającej osi moich 28-calowych felg. Po drodze spotkałem wojskowych, którzy uzbrojeni po zęby patrolowali okolice. Panowie byli jednak bardzo mili. To nie oni mieli być najwięszym problemem tego dnia, a właśnie sama droga. Po dużych wysiłkach, bardziej pchaniu niż jechaniu, zastał mnie zmrok i postanowiłem rozbić namiot w pierwszym lepszym ku temu miejscu. I to była bardzo dobra decyzja, bo jak się okazało następnego ranka, czekało mnie jeszcze kilka dobrych kilometrów trudnej drogi, która w nocy jest na rowerze nie do pokonania bez większego uszczerbka na zdrowiu. Sama noc w głębi lasu była bardzo przyjemna. Spotkałem tam bardzo ciekawego nietoperza, który wykonywał dwa salta w tył, gdy się do niego zbliżałem. Był duży, jego oczy świeciły się na czerwono w świetle mojej czołówki, przypominał mi nieco logo batmana :) Najciekawsze było to, że ciągle się na mnie patrzył i wykonywał te salta w tył. Ten obrazek towarzyszył mi na długo przed zaśnięciem. A o poranku kolejna kawa w towarzystwie rozśpiewanych, czy też rozskrzeczanych ptaków.

W końcu dotarłem do Iturbide i Dzibalchen, gdzie umówiłem się z Flavien, by ruszyć razem do Xpujil, z którego właśnie piszę. Flavien nie odpisywał na sms-y, nie reagował na wysyłane maile, a więc postanowiłem, że zatrzymam się w Dzibalchen na 2 noce i jak Flavien nie przybędzie, to ruszam sam do Xpujil, bardzo ciekawą drogą przez Rezerwat Przyrody Calakmul. Flavien jednak nie zawiódł i od wczoraj, po mniej więcej 100 km na rowerze w górzystym terenie i palącym słońcu, uzupełniamy zapasy i nabieramy sił przed drogą przez dżunglę w hoteliku w Xpujil.

Xpujil to ostatnia większa miejscowość, baza, przed wyruszeniem ku ruinom Królestwa Węża(Calakmul).

Dziś zwiedziliśmy bardzo ciekawe lokalne ruiny, i o poranku wyruszamy. Jest już nieco po północy, zmęczenie daje się we znaki, więc dreptam spać. Chciałem jednak nadrobić zaległości blogowe – wszelkie literówki musicie mi wybaczyć, któregoś wieczora może je wyeliminuje.

3majcie się ciepło i do przeczytania wkrótce. A zdjęć, jak nie było na blogu, tak nie ma :) Kiedyś nadejdzie ten sądny dzień…

Dzyńdzyńdzyńdzyńdzyń… – żegnają Was grające mi nocną kołysankę owady…..

Leave a Reply

Name and email are required. Your email address will not be published.

You may use these HTML tags and attributes: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>