Yucatan przemierzony – ku Królestwu Węża (Calakmul)

Troszkę się nazbierało zaległości, ale wcale nie łatwo jest się oderwać od podróżowania, żeby przysiąść i coś napisać. Tym bardziej, że ostatnio nie zatrzymywałem się w hostelach, a spałem w namiocie, pustostanach, a raz nawet w starych ruinach Majów Sayil, które znajdują się w regionie PUUC, gdzie mieści się duże skupisko ruin.

Ale może najpierw naszkicuję moją trasę z Valladolid, gdyż stamtąd pisałem po raz ostatni. Z Valladolid wybrałem się do Izamal, małego miasteczka, które zwane jest “żółtym miastem” ze względu na kolor większości budynków. Bardzo klimaciarskie miasteczko z kolonialną architekturą – z przyjemnością spaceruje się wieczorem tymi klimaciarskimi, wąskimi uliczkami. W Izamal zatrzymałem się w hotelu…który początkowo miał być tani, ale jak się okazało, coś źle zrozumiałem i tym sposobem troszkę uszczupliłem swój budżet podróżniczy, ale za to spędziłem noc w bardzo przyjemnym ogrodzie, a o poranku cieszyłem się pysznym śniadaniem składającym się z 3 dań :)

Wracając jeszcze na sekundkę do Valladolid – w tamtejszym hostelu podczas śniadania zagadał do mnie Flavien, francuski rowerzysta, który na dwa miesiąca przyleciał z Kanady ze swym składakiem, by przemierzyć Yucatan. Jako, że bardzo dobrze się rozumiemy i mamy podobny styl podróżowania, przemierzamy Yucatan razem, od czasu do czasu rozstając się na kilka dni, by chłonąć Yucatan w pojedynkę.

A więc z Flavian-em pijemy rano kawę, a wieczorami gotujemy makaron, ryż, czy inną bogatą w węglowodany potrawę. Pochłaniamy duże ilości jedzenia, gdyż za dnia pedałujemy, przemierzając różne odległości – czasem jest to zaledwie 20-30 km, jeśli zwiedzamy ruiny, a czasem 90-100 i to w terenie górzystym. Pedałowanie w stylu góra-dół, dół-góra towarzyszy nam od momentu wkroczenia w rejony “Ruty PUUC”.

A więc z Valladolid podążyliśmy z Flavianem różnymi drogami. Ja postanowiłem zaufać swojej intuicji i niechęci do najbardziej turystycznych ruin Chichen Itza i nie zwiedzać ich, wyruszając małymi dróżkami do Izamal. Ponownie z Flavianem spotkaliśmy się w Dzilam Bravo, pierwszym miasteczku nad Zatoką Meksykańską, na drodze ku wybrzeżu z żółtego miasta Izamal. Nie wymieniliśmy telefonów, nie komunikowaliśmy się przez maila po prostu pewnego wieczora, gdy dotarłem do Dzilam Bravo i w porcie rozmawiałem z pewnym rybakiem, który to nałapał pełną skrzynię ryb, z której jedną mi podarował…nagle pojawił się Flavien. I tak podróżowaliśmy wzdłuż wybrzeża aż do okolic miejscowości Sisal. Raczyliśmy się smakiem mleka kokosowego, gdyż mnóstwo tam palm – rosnących sobie często zupełnie dziko. Ciekawą przygodą jest wspinanie się na 3-4 metrową palmę, w zębach maczeta, no i tak jedną niewprawioną w używaniu maczety ręką trzeba odciąć kiść ciężkich kokosów. Tak czy siak, dajemy radę, a mleko z młodych kokosów jest bardzo smaczne, wiórki kokosowe z orzechów nieco dojrzalszych niczym w smaku nie ustępują tym młodym, dodatkowo dostarczając nam dużych pokładów energii, potrzebnych nam, rowerowym ludkom.

Rano i wieczorem wędkowałem i łapałem dla nas pożywienie w postaci bardzo smacznych ryb, które smażyliśmy na naszych benzynowych palnikach. Jako przynęta służyła nam zakupiona w porcie u rybaków sardynka. Ryby o poranku biorą dobrze, poza tym w kombinacji z pięknymi kolorami morza o wschodzie słońca, smakują wyśmienicie.

Poruszaliśmy się dość wolno, robiąc niewiele kilometrów, koncentrując się na chłonięciu rzeczywistości. A ta była nader piękna – bardzo dużo terenów bagiennych, gdzie mogliśmy podziwiać flamingi, mieniące się różnymi barwami czerwieni – niektóre bardziej pomarańczowe, inne burdelowo różowe ;) Wypatrywaliśmy krokodyli, ale te kryły się przed nami skutecznie.

Ten odcinek Zatoki Meksykańskiej jest odwiedzany w sezonie głównie przez Meksykanów i w związku z tym, że teraz znajdujemy się czasowo poza sezonem turystycznym, miasteczka wyglądają na zupełnie wymarłe. Zresztą podobnie wygląda to nad naszym Bałtykiem – poza sezonem pusto, miasteczka zombie. Dzięki temu mogliśmy często sypiać w opuszczonych budynkach, pustostanach, których tutaj mnóstwo. Jest dach nad głową, haki na hamak dla Flavien-a, gdyż ten śpi w wypasionym nieprzemakalnym hamaku, a nie jak ja – w namiocie. Gdy jednak odkryjemy fajny pustostan nieco z dala od skupiska ludzi, namiot staje się zbędny, rozkładam karimatę na podłodze, instaluję moskitierę, przykrywam się śpiworem i tak oto wygląda moje posłanie w takich sytuacjach :)

W małych miasteczkach nad zatoką za niewielkie pieniądze można rozkoszować się owocami morza, czym ja szczególnie się raduję, jako, że wychowałem się na nizinach w centralnej Polsce, gdzie daleko do morza pełnego ślimaków, krewetek, kałamarnic, langost i innych stworzonek. Jedzenie jest po prostu boskie.

Jako cel, zanim wkroczymy do stolicy stanu Yucatan – Meridy – obraliśmy sobie miejscowość Celestun, która słynie z bogatej fauny i flory. Jednakże w malutkiej miejscowości Chuburna okazało się, że dotarliśmy na koniec świata i droga do miejscowości Sisal już nie istnieje. Jakieś dwadzieściakilka lat temu istniejąca droga do Sisal została pochłonięta przez morze podczas huraganu. I tak spaliśmy na końcu tej drogi, w rybackim porcie, w miejscowości Chuburna. U rybaka, w którego restauracji raczyłem się ślimakami z lokalnego portu, naostrzyliśmy również maczety, a ten zaproponował nam, że możemy spać w jego hangarze, w porcie rybackim. Bardzo nam się ta opcja spodobała i tak spędziliśmy popołudnie i noc w porcie, dokarmiając złapanymi tam rybami, lokalne psy. Wcześniej ów pan zabrał nas na przejażdżkę truckiem do portu, gdzie mogliśmy po raz pierwszy przekonać się, że ta droga widniejąca na mapie jest jedynie wirtualną drogą. Swoją drogą ciekawe, że twórcy mapy mają taki refleks w aktualizowaniu jej. Tak czy inaczej ciekawie było poczuć wiatr we włosach mknąc drogami wybrzeża na pace trucka, gdyż taka miejscówa mi się dostała :) Wreszcie mogłem poczuć się jak miliony Meksykanów pozdróżujących właśnie w ten sposób. Na mojej drodze w okolicach poranka i nadchodzącego wieczora co chwilę mijam trucki, których “paka” zapełniona jest rzeszą robotników. Czasem wygląda to bardzo komicznie, zadziwiające jak wiele ludzi można w ten sposób przewozić. I nikt nie krzyczy, że niebezpiecznie. Zresztą takie grupowe podróżowanie jednym pojazdem, to dość częsty obrazek z udziałem motocykli i rowerów. Prawdziwie zjawiskowy obrazek jawi Ci się przed oczami, gdy tata prowadzi motor, za nim siedzi starszy syn lat powiedzmy dziesięć, którego z tyłu asekuruje mama trzymająca niemowlaka zawiniętego w hustę i tak sobie we czworo jadą do domu, czy w odwiedziny do znajomych z sąsiedniej wsi :)

Jak to jest być obleganym przez kilkaset pszczół, również doświadczyłem w Chuburnie. W jednej z sakw butelka miodu nie wytrzymała ciśnienia i uwolniła znaczne ilości miodu w mojej sakwie. Poczuły to następnego ranka pasiaste panienki, no i zaczęło się oblężenie mojej sakwy. Starałem się dzielnie bronić mej fortecy, lecz polewanie wodą sakwy nie za bardzo przyniosło wymierne efekty. Gdyby nie cieciu, który pilnował, żeby przypadkiem nikt obcy w porcie ryb nie kradł, gdyby nie poratował mnie on RAID-em na wściekłe owady pewnie spędziłbym tak cały poranek uciekając bezksutecznie przed pszczołami. A tak udało się odeprzeć inwazję, umyłem sakwę i po sprawie.

Na śniadanie sumiki morskie złapane poprzedniej nocy, no i w drogę. Z Chuburny ruszyliśmy na północ i tego samego dnia jeszcze dotarliśmy do Meridy, zatrzymując się w jednym z hosteli. Podczas jednodniowego pobytu w Meridzie, kilkugodzinnej przechadzce klimaciarskimi uliczkami, zakupieniu prowiantu na dalszą drogę ruszyliśmy następnego dnia w dalsą drogę – tym razem jednak w dwóch nieco odmiennych kierunkach. Ja chciałem nacieszyć się jeszcze nurkowaniem w cenotes zanim opuszczę na dobrze strefę, gdzie one występują, a Flavien koniecznie chciał obejrzeć ruiny Majów Mayapan. Po wspólnym obiedzie i skonsumowaniu pysznego Queso Relleno, regionalnej potrawy yucatańskiej, machnęliśmy sobie ręką z Flavianem w jednej z ulic Meridy i tak przez kilka następnych dni podróżowałem samotnie w kierunku regionu PUUC. Wiedzieliśmy, że zapewne w rejonie PUUC na siebie trafimy, gdyż obydwoje chcieliśmy tam dotrzeć, tyle, że innymi drogami. Flavian nie był zainteresowany ruinami Uxumal, które są wpisane na listę dziedzictwa UNESCO. Ja natomiast dotarłem do Uxumal pewnego poranka, lecz obsługa nie była zbyt skora do kooperacji bez dodatkowej opłaty, bym mógł zostawić rower wraz z sakwami w bezpiecznym miejscu. Czasem panowie w bardzo znanych ośrodkach turystycznych są bardzo rozpieszczeni i za wszystko żądją dodatkowej opłaty. Bardzo mnie takie zachowania odpychają, z zasady, nie z oszczędności, a więc udałem się do pobliskiej miejscowości Santa Elena, by poszukać noclegu, gdzie mogę zostawić rower i wrócić, by rozkoszować się ruinami.

W Santa Elena znalazłem bardzo przyjemną chatkę do przenocowania w pięknym ogrodzie, pewnej starszej pary Francuzów(cabańas Sacbe – polecam), udałem się na obiad do lokalu El Centro znajdującego się, jak sama nazwa wskazuje, w centrum Santa Elena. Tam delektowałem się kolejnymi regionalnymi potrawami – Poc-Chuc i Pollo Pibil. W przypadku obu potraw, sosy nadające smak mięsu stanowią całą tajemnicę walorów smakowych tychże potraw. Po obiedzie udałem się na deser do lokalnej lodziarni, którą prowadzi starszy emerytowany pan, który opowiedział mi płynnym angielskim o karierze swoich córek, swym okresie pracy w USA i istocie pozostania aktywnym w momencie przejścia na emeryturę. Wspomniał, że uczy się pisać w języku Majów, którzy stanowią dużą część lokalnej społeczności. Sami Majowie w domu mówią we własnym języku, lecz pisać w tym języku mało kto potrafi, gdyż jest to bardzo trudne, o czym nie omieszkał mi również wspomniać wspomniany sympatyczny pan. Po stanowczo “za długiej” rozmowie w pośpiechu udałem się do Uxumal, na którego zwiedzanie nie zostało mi zbyt wiele czasu, gdyż niemalże wszystkie ruiny zamykane są dla zwiedzających na godzinę przed nadejściem zmroku. Tak, czy siak, udało mi się zobaczyć najważniejsze budowle, po czym wszyscy zostali wyproszeni, by powrócić na teren ruin po godzinie dziewiętnastej. Wieczorami w Uxumal piramidy są tłem dla show muzyczno-świetlnego opowiadającego o wierzeniach i historii Majów z tego też miasta. I tak np. w rejonie PUUC, jako, że południową część Yucatan-u często trawią okresy suszy, oddawano szczególną cześć bogowi deszczu Chac-owi, prosząc go o opady deszczu, który dla Majów był źródłem wody pitnej oraz był niezbędny w uprawie kukurydzy. W Uxumal i wszystkich ruinach tego regionu piramidy ozdobione są sylwetkami Chaca.

Samo show natomiast robiło duże wrażenie, szkoda tylko, że wypożyczane urządzenia z tłumaczeniami w kilku językach obcych okres swojej świetności mają już za sobą i jakość dźwięku pozostawia wiele do życzenia w porównaniu do oryginalnego brzmienia muzyki i komentujących głosów w języku hiszpańskim, dobiegających z dobrej jakości głośników. Tak, czy siak, świetlne show robi wrażenie, a i treść w nim zawarta przybliża nieco rzeczywistość, którą żyli tutaj Majowie.

Po skończonym przedstawieniu w ruinach rowerem wróciłem do Santa Elen i robiąc zakupy w jendym ze sklepików wszedłem w konwersację, znowóż po angielsku z pewnym chłopakiem, który to również pracował w USA. Dostał się tam nielegalnie, zdradzając mi nieco, jak to wszystko funkcjonuje. Otóż szukasz sobie takiego kojota, człowieka trudniącego się przerzucaniem Meksykanów za granicę, dobrze znającego, które drogi nielegalnego przekreczania granicy aktualnie są w miarę bezpieczne, nieoblegane przez policję, płacisz mu niemałą sumkę pieniędzy i tak w końcu, jak wszystko pójdzie według planu, jesteś sobie na terenie USA i możesz tam całkiem nieźle zarobić. Tak też bohater tej opowieści pracował w chińskiej restauracji…dopóki…pewnego dnia nie wypił sobie za dużo i obudził się w szpitalu ze złamanym kręgosłupem. Dało się zauważyć, że do dzisiaj ma problemy z płynnym poruszaniem się. Musiał wrócić do rodzinnego miasta i tam otworzył sklep spożywczy, jeden z dziesiątków w tej miejscowości, ale widocznie jakoś ludzie się z tego utrzymują, jakoś tam sobie żyją. Zanim się pożegnałem, zostałem przedstawiony jego papudze, którą złapał gdzieś w dżungli, mimo, że jest to surowo zabronione przez policję, o czym mnie z uśmiechem poinformował :) Pewnie, żebym sobie takiej jako dzwonka do roweru nie zaadoptował, czy coś w tym stylu :)

No i takich właśnie historii z życia napotkanych ludzi jest mnóstwo, codziennie kogoś spotykasz, codziennie poznajesz kogoś nowego. Bo jesteś obiektem budzącym zainteresowanie na tym rowerze objuczonym sakwami, bo w tej kulturze naturalnym jest, że jak masz ochotę otworzyć buźkę, to sobie ją otwierasz i zupełnie naturalnie, jakby nigdy nic, prowadzisz konwersację, nie potrzebując do jej rozpoczęcia jakiegoś specjalnego powodu.

Następnego dnia pożegnałem mieścinę Santa Elena, jak zwykle stanowczo za późno, bo skusiły mnie znowu egzotyczne smaki lodów, jak np. lody o smaku ryżu, czy kukurydzy. Skoro już kupiłem loda, to była to oczywiście znakomita okazja żeby kontynuować wczorajszą konwersację z producentem lodów :) W końcu późnym popołudniem udało mi się wyruszyć w dalszą drogę po regionie PUUC. Kolejne dni to zwiedzanie ruin Kabah, Sayil, Xlapak oraz wizyta w jaskiniach Lol-Tun. W Kabah ponownie spotkałem Flavian-a. Po wspólnym zwiedzaniu ruin i obiedzie w cieniu aury pobliskiego lasu znowóż każdy podążył w swoją stronę i umówiliśmy się, że spotkamy się za mniej więcej tydzień, by razem wybrać się do schowanych w dżungli ruin Calakmul. Sama nazwa Calakmul w tłumaczeniu brzmi groźnie: Królestwo Węża.

Flavien zdradził mi pewien sekret, któremu wyszeptał do ucha przewodnik pracujący w ruinach Sayil. Po drugiej stronie ulicy, w lesie, znajdują się nieogrodzone ruiny, umieszczone na dość wysokiej górze. Tam też spędziłem kolejną noc, śpiąc w jendym z dwóch zachowanych pomieszczeń pałacu Majów. Wejście do mojej sypialni przyozdobione było sylwetką dość strasznie wyglądającej postaci, a tuż nieopodal mojego posłania znalazłem bardzo dobrze zachowaną zrzuconą zapewne dopiero co skórę węża. Po zapadnięciu zmroku, wsród blasku gwiazd, z towarzyszącym Ci nieustającym w nocy dźwiękiem dżungli mogłeś się cofnąć tysiąc lat wstecz i poczuć się jak jeden z mieszkańców tego kamiennego miasta, spać w pomieszczeniu, które kryje w sobie treść wielu snów ówczesnych mieszkańców. Niesamowite doświadczenie z lekkim dreszczem emocji.

Tej nocy spałem bardzo głęboko i sen przyniósł mi dużo ukojenia. O świcie obudziłem się z bardzo pozytywną energią, wzmocnioną dodatkowo smakiem gorącej kawy i zapierającym dech w piersiach widokiem wschodu słońca, mając u swoich stóp dżunglę i oddalone o kilkanaście kilometrów ruiny, które dało się zauważyć dzięki temu, że ruiny w których spałem znajdowały się na górze. Dla wzmocnienia efektu HD ptaki wypełniały moją Duszę swoim śpiewem, papugi mieniły się kolorami wśród koron drzew, a widziany po raz pierwszy przeze mnie w Meksyku koliber tylko na chwilę pozwolił mi się cieszyć swoim istnieniem. Takiego full inclusive nie zapewni Ci żaden hotel :)

Ów dnia zwiedziłem resztę zaplanowanych ruin i dotarłem do kompleksu jaskiń Loltun, których zwiedzanie polecił mi jeden z meksykańskich znajomych poznanych podczas wyprawy. Rzeczywiście widok stalaktytów i stalagmitów, cała przestrzeń tych jaskiń robiły niesamowite wrażenie. Jednakże cena wstępu do jaskini, błyskwiczne tempo zwiedzania w rytmie biegu, pewne cwaniactwo lokalnych przewodników, bez których nie ma możliwości eksplorowania jaskiń, a którzy naprawdę nie błyszczą jakąś specjalistyczną wiedzą, do tego żądając na lewo kroci za swe wątpliwe usługi nieco przyćmiły całkowite wrażenie.

Kolejne dni to pedałowanie małymi drogami w kierunku Dsibalchen, miejscowości w której umówiłem się z Flavien-em. Noce spędzałem często w sadach pełnych pomarańczy, grejfrutów, mandarynek i krzaków cytrynowych. I tak moje śniadaniowe płatki na mleku wzbogacane były dużą ilością witamin, a pedałując zamiast uzupełniać płyny wodą, raczyłem się smakiem lemoniady na bazie cytryn z sadu. Na kolację wołowinę smakowałem ze smażoną dynią. Poruszałem się po drogach, gdzie może 5 samochodów mijało mnie przez cały dzień. Po obu stronach drogi las, przelatujące z jednej strony na drugą motyle. Czasem jakiś wąż wygrzewał się na gorącym asfalcie. Jeden odcinek drogi zapadł mi szczególnie w pamięć – droga przez las do miejscowości Iturbide. Gdy dotarłem do ostatniej miejscowości przed Iturbide, która zdawała się być końcem świata, było już późne popołudnie. Nie spodziewałem się tak słabej drogi przez las – błoto, kałuże pokrywające całą szerokość drogi na głębokość sięgającej osi moich 28-calowych felg. Po drodze spotkałem wojskowych, którzy uzbrojeni po zęby patrolowali okolice. Panowie byli jednak bardzo mili. To nie oni mieli być najwięszym problemem tego dnia, a właśnie sama droga. Po dużych wysiłkach, bardziej pchaniu niż jechaniu, zastał mnie zmrok i postanowiłem rozbić namiot w pierwszym lepszym ku temu miejscu. I to była bardzo dobra decyzja, bo jak się okazało następnego ranka, czekało mnie jeszcze kilka dobrych kilometrów trudnej drogi, która w nocy jest na rowerze nie do pokonania bez większego uszczerbka na zdrowiu. Sama noc w głębi lasu była bardzo przyjemna. Spotkałem tam bardzo ciekawego nietoperza, który wykonywał dwa salta w tył, gdy się do niego zbliżałem. Był duży, jego oczy świeciły się na czerwono w świetle mojej czołówki, przypominał mi nieco logo batmana :) Najciekawsze było to, że ciągle się na mnie patrzył i wykonywał te salta w tył. Ten obrazek towarzyszył mi na długo przed zaśnięciem. A o poranku kolejna kawa w towarzystwie rozśpiewanych, czy też rozskrzeczanych ptaków.

W końcu dotarłem do Iturbide i Dzibalchen, gdzie umówiłem się z Flavien, by ruszyć razem do Xpujil, z którego właśnie piszę. Flavien nie odpisywał na sms-y, nie reagował na wysyłane maile, a więc postanowiłem, że zatrzymam się w Dzibalchen na 2 noce i jak Flavien nie przybędzie, to ruszam sam do Xpujil, bardzo ciekawą drogą przez Rezerwat Przyrody Calakmul. Flavien jednak nie zawiódł i od wczoraj, po mniej więcej 100 km na rowerze w górzystym terenie i palącym słońcu, uzupełniamy zapasy i nabieramy sił przed drogą przez dżunglę w hoteliku w Xpujil.

Xpujil to ostatnia większa miejscowość, baza, przed wyruszeniem ku ruinom Królestwa Węża(Calakmul).

Dziś zwiedziliśmy bardzo ciekawe lokalne ruiny, i o poranku wyruszamy. Jest już nieco po północy, zmęczenie daje się we znaki, więc dreptam spać. Chciałem jednak nadrobić zaległości blogowe – wszelkie literówki musicie mi wybaczyć, któregoś wieczora może je wyeliminuje.

3majcie się ciepło i do przeczytania wkrótce. A zdjęć, jak nie było na blogu, tak nie ma :) Kiedyś nadejdzie ten sądny dzień…

Dzyńdzyńdzyńdzyńdzyń… – żegnają Was grające mi nocną kołysankę owady…..

W nowym roku nadal Akumal

Aura nie pozwala opuścić Akumal. Od kilku dni ciągle pada – dzisiaj pogoda nieco bardziej dopisuje, co pozwala mi ogarnąć sprawy po deszczowych dniach – suszenie śpiwora, namiotu, ciuchów (te oddałem godzinę temu do pralni i mam się zgłosić po nie jutro o 10), pranie butów, które po tych deszczowych dniach roznoszą taki piękny aromat, że aż nawet ja nie wytrzymałem ;) Takie i tym podobne sprawy.

Najważniejszą kwestią jest uszkodzony namiot – z dużą radością kupiłem jakieś pół roku temu wcale nie tak tani namiot polskiego producenta spod Krakowa ze świadomością, że będzie mi służył przez długie lata. Niestety po jakichś 10-15 noclegach pękły wszystkie trzy aluminiowe rurki, uszkadzając przy tym powierzchnię namiotu. A zatem muszę pospawać aluminiowe rurki i zszyć namiot tak, by nadal wypełniał swoją nieprzemakanlną funkcję. W tej kwestii namiot również niekoniecznie sie sprawdził. Miałem troszkę zabawy podczas tych deszczowych nocy – trzeba przyznać, że zaskoczyła mnie siła deszczu – w Akumal potworzyły się miejscowo rzeczki. A ja eksponując moje ciało białasa w meksykańską noc ostro pracowałem łopatą, kopiąc wokół namiotu kanał odpływowy dla wody. Jako, że dzisiaj jest niedziela, nic nie załatwię w kwestii rurek. Mam kontakt do majstra w Tulum, postaram się odwiedzić go w poniedziałek, ew. we wtorek, gdyż jutro niebo ma przykryć na nowo warstwa deszczowych chmur. Także prawdopdoobne, że wyruszę dopiero we wtorek rano. Kończąc kwestę namiotu – zamierzam napisać do producenta, by na gwarancji przysłał mi rurki do Meksyku. Zobaczymy, co na to dbałość o zadowolenie klienta ;)

Pierwotnie chciałem przemierzyć rezerwat przyrody “Sian Ka’nn” drogą do Punta Allen, lecz wobec opadów deszczu może stać się to niemożliwe, stąd myślę, by od razu wybrać się w kierunku miejscowości Coba i dalej Valladolid. W Coba zamierzam odwiedzić ruiny Majów i po drodze do Valladolid ponoć piękną lagunę, którą polecił mi Emir – cyrkowy tata.

Jak już wspominałem sylwestra spędziłem wraz z cyrkowcami. Wieczorem o 20 cyrk dawał przedstawienie, a potem strzelaliśmy z dzieciakami petardami, jedliśmy pyszne ciasto, po które wybrałem się do Tulum na rowerze(30 km w jedną stronę) i szczęślwie przetransportowałem z powrotem do Akumal. Jako, że rodzina cyrkowa aloholu w ogóle nie pije, raczyłem się o północy chilijskim szampanem z Caro, którą to pożegnałem wczoraj – Caro wrócila do Playa del Carmen. Spędziliśmy razem mnóstwo czasu, przeżyliśmy masę przygód, jak ta z cyrkiem w Akumal, chodziliśmy do dżungli, tonęliśmy w namiocie, podziwialiśmy żółtwie i płaszczki w Morzu Karaibskim, niemal zeszliśmy z tego świata w jaskini jednego z cenote Dos Ojos. Takie pożegnania jak wczoraj nie należą do najłatwiejszych, lecz właśnie ta ciężkość chwili mówi również wiele o całej tej radości, którą przynosiły momenty spędzone razem.

Z drugiej strony bardzo już chcę ruszyć ostro z kopyta na rowerze i to zaczyna powoli przysłaniać radość z obcowania w jednym miejscu. Będę poruszał się z Tulum na północny-zachód – w kierunku stolicy Yucatan-u Meridy.

Wracając do okresu noworocznego – tych kilka dni nowego roku poświęciliśmy całkiem spontanicznie na relaks. Również cyrkowa rodzina stwierdziła w noworoczny wtorek, że są zmęczeni i nie będą pracowali przez kilka dni. I czy to nie jest fajne życie? Wiadomo, jak każda ścieża, posiada swoje wady i zalety, lecz kto z nas w tzw. “dorosłym” życiu posiada (a raczej bierze sobie) taką wolność, by powiedzieć – nie mam dzisiaj ochoty, nie pracuję. Życie kierowane wewnętrznymi potrzebami, a nie zewnętrznymi kontekstami.

No i oczywiście kolejne dni, to kolejne smaki – Emir i Maria – cyrkowi rodzice, raczą mnie meksykańskimi potrawami – w ostatnich dniach jadłem m.in emmoladas, frijoladas, empanadas – wszystko przyrządzane w kuchni znajdującej się w przyczepie w której mieszka sobie cyrkowa rodzinka.

Emmolada, to tortilla ze śmietaną i jednym z dziesiątków rodzajów białego sera. Frijolada, jak sama nazwa wskazuje (frijol z hiszpańskiego – fasola), to tortilla posmarowana fasolą i na to kapkę sera. Empanada, to rodzaj dużego pieroga, lepionego z masy na tortillę i smażonego w głębokim tłuszczu- można ją wypełnić, tak jak nasze pierogi, niemalże wszystkim – Emir serwował Empanadas z różnymi rodzajami sera, na ulicy jadłem również empanadas wypełnione kurczakiem w słodko-ostrym czekoladowym sosie mole.

Żeby nie było, że jjem tylko tortillę -> Marie przygotowała pewnego dnia pyszną zupę na zimno, o takiej samej nazwie w j. hiszpańskim – sopa fria. Jedliśmy również coś meksykańskiego z polskim akcentem – carne polacca – potrawa nazywająca się “polskie mięso”. Podam Wam któregoś razu przepisy, które spoczywają w moim kajeciku.

A tak żeby narobić Wam jeszcze smaka, to zachwycałem się również Relleno Negro – kurczakiem w sosie z mole, Frijol con puerco – rodzajem zupy fasolowej z wieprzowiną, a wczoraj podczas kolacji rozkoszowałem się Caldo de res – gdy pierwszy raz skoszowałem tej zupy na mięsie wołowym, trudno było oprzeć się wrażeniu podobieństwa jej smaku z naszym polskim rosołem :) Do zupy oczywiście tortilla, dodatkowo kolendra i pokrojona drobno rzodkiewka. O ostrych sosach i papryczkach jalapeńo w zalewie zawsze stojących na stole nie wspominam :)

Dzisiaj niedziela -> ludzie przechadzają się po ulicach, zajadają tacos, spacerują, zaczepiają sąsiadów, bądź bez ruchu patrzą się w jeden znany im tylko punkt. Atmosfera całkowitego relaksu :) Co do kościołów – we wiosce Akumal są dwa – jeden katolicki, drugi ewangelicki. Swoją drogą ciekawe…muszę doczytać, jak to było dokładnie z tym “szerzeniem miłości i prawdy” przez konkwistadorów.

A skoro już zachaczyliśmy o temat religii, nie można nie wspomnieć o Guadalupe. Kim ta Guadalupe dokładnie jest, jeszcze nie zdążyłem wyszperać. Emir twierdzi, że jest to postać z okresu prehiszpańskiego. W każdym bądź razie jest ona obiektem kultu Meksykanów, również katolików. W wielu źródłach można przeczytać, że katolicyzm meksykański jest bardzo specyficzny, zmieszany w dużej mierze z pierwotnymi wierzeniami. Jednym z przykłądów jest właśnie Guadalupe, przypominająca kult maryjny w Polsce – w okresie świąt Bożego Narodznia widziałem mnóstwo procesji przemierzających ulicę z przystrojonymi figurkami Guadalupe – te znajdują się wszędzie – na podwórku przed domem, w samochodzie, na łańcuszku…narodowa panienka Meksyku.
Innym przykładem zmieszania wierzeń pierwotnych z chrześcijańskimi są obchody święta zmarłych. Niestety nie miałem okazji tego doświadczyć, gdyż przyleciałem do Meksyku w połowie listopada. Dużo natomiast o tym czytałem -> fiesta na grobach bliskich, mnóstwo jedzenia, muzyka. Gdzieniegdzie czyści się podczas tego święta kości bliskich. I nikt nie wiąże tego typu zachowań z brakiem szacunku do zmarłych. Co kraj, to obyczaj. Co obyczaj, to rzeczywistość. Co rzeczywistość, to tzw. norma. Co norma, to tzw. prawda. Co prawda, to człowiek. Co człowiek, to prawda.

A muzyki jest wszędzie pełno. Nie tylko w tych turystycznych miejscach kręcą się mariachi, tutejsza rzeczywistość na ulicach byłaby nie do wyobrażenia bez głośnej muzyki dobiegającej z warsztatów samochodowych, pralni, sklepów, restauracji, czy po prostu domostw. Szczególnie wieczorem widuje się dużo ludzi siedzących wspólnie przed domem i “słuchjących” muzyki. Tak słuchających, że swobodnie można na ulicach zrobić imprezę. Gdyby tylko można było pić alkohol w miejscach publicznych, jak w Niemczech :) Z tego co zdołałem wyłapać, to popularne są tutaj oczywiście latynoskie rytmy, no i dynamiczny reggaeton.

W Cancun jeszcze zauważyłem mnóstwo sytuacji podobnych do tej. Restauracja obok restauracji – odległość 3 metry. W jednej z nich śpiewają mariachi, w drugiej z nich pusczają jakieś aktualne hity. Dźwiękowiec od mariachi podgłaśnia, dźwiękowiec z knajpy obok również. I tak w kółko – konkurencja dźwięków, nie zawsze przyjemna dla gości :) No, ale przecież ktoś musi być ważniejszy ;)

Zrobiłem mnóstwo zdjęć, lecz ich selekcja i obrabianie zabiera nieco czasu -> postram się przed wyjazdem wrzucić choć kilka.

Poza tym chcę nieco ulepszyć skrypcik na stronie pokazujący moją pozycję, bawiąc się przy tym nieco w programowanie – aktualny prosty skrypt zapisujący ostatnią pozycję do pliku, chcę wyposażyć w backend bazodanowy oparty na NoSQL (prawdopodobnie mongo). Dodatkowo informacja -> pozycja, którą widzicie na mapie, jest pozycją zaokrągloną do kilku kilometrów.

Jeszcze jedna rzecz, zmierzając ku końcowi – prysznic. Odkryłem dzięki cyrkowej rodzince bardzo prostą i wygodną formę prysznica – wiadro z wodą i opakowanie po śmietanie jako narzędzie do polewania wodą. Nie wiem dlaczego, ale znajduję dużo radości w takim myciu :) A skąd biorę wodę? Jak pada, to jest deszczówka, a jak nie pada, to jakieś 50 metrów dalej znajduje się publiczny kran, z którego można zaczerpnąć wody. Właśnie skorzystałem z tej możliwości, by namoczyć buty w proszku do prania, w celu wywabienia tegoż niepowtarzalnego aromatu, który jednakże najpradopodobniej zakłóca niestety naturalne funkcjonowanie życia w dżungli, stąd…buty się moczą ;)

Głowa goi się doskonale – ostre uczucie swędzenia skłoniło mnie nie raz w ostatnim czasie, by bliżej zapoznać się poprzez zmysł dotyku z dziurą w mej głowie, co pozwoliło mi stwierdzić obecność grubego strupa :)

Narazie na tyle, żegna Was Gawor z kabiny amerykańskiego Dodge-a, w którym spędziłem dzisiejszą noc, a teraz sporządzam właśnie zapiski :)