Pod górkę: Palanque – Ocosingo – Tonina

Blog okraszony zdjęciami, a więc można teraz zabrać się za nadrabianie zaległości tekstowych z mojej podróży rowerem po Meksyku. Z tym pisaniem, to chyba czasem tak jest, jak z uczeniem się do egzaminów na studia. Jak Cię czas nie przyciśnie, to ciężko jakoś przysiąść do tego pisania. Nie to, że się nie chce, nie to, że nie ma się motywacji, ale po prostu jest ta przestrzeń na powiedzenie sobie: ach, jutro, teraz jestem zbyt śpiący, teraz nie mam weny, a pójdę na spacer…itd. itp :)

Tyle słowem wstępu, gdyż teraz przenosimy się o 2000 metrów niżej do miasta Palenque, o którym była mowa w poprzednim wpisie. Wsiadałem na rower, delikatnie zawiany po imprezowaniu, no i wtedy powiedziałem sobie, że to ostatni raz, gdy piję cokolwiek przed kolejnym ciężkim pedałowaniem w górach. Tym bardziej, że nie wiedziałem do końca co mnie czeka…no i dobrze jeszcze nie wyjechałem z Palenque i rozpoczęło się wspinanie pod górę. Jako, że natura z jednej strony dawała mi kopa w postaci tych podjazdów, z drugiej strony bardzo o mnie dbała, rzucając mi na przydrożne drzewa stado małp, przy których zatrzymałem się na kilkanaście minut i przyglądałem, jak sprytnie brykają sobie po drzewkach, aż samiec alfa tego stada wyjców oznajmił mi, że wszystkie laski są jego i mam spadać :) Również widoki rekompensowały wysiłki, ale organizm był znacznie osłabiony “syndromem dnia poprzedniego”. Pierwszego dnia nie zajechałem więc zbyt daleko, chciałem się rozbić nieopodal wodospadu Misol-Ha, ale pan trzasnął mi argumentem iście z Jewropy, że zabronione. Zabronione, bo są chatki do wynajęcia, a że ja nie potrzebuję? Cóż, pech, proszę Pana :) No i takim sposobem rzuciłem jednym i drugim okiem na wodospad Misol-Ha, który jakoś osobiście nie do końca mnie przekonał, tym bardziej, że ciężko było nawet dobre zdjęcie zrobić, bo masa turystów z autobusu zalała mi horyzont.

Popedałowałem więc w kierunku kompleksu wodospadów Agua Azul, ale by tam dotrzeć zabrakło mi już tego dnia światła. Znalazłem za to fajny nocleg pod wiatą, takżę nie musiałem rozbijać namiotu. Pierwsza poranna kawa w górach, która niemalże wylewała mi się kącikami ust, nawadniając przy okazji glebę ;), bo z otwartą buzią podziwiałem pierwszy mój wschód słońca w górach. No i voila dalej pod górkę, aż dotarłem do skrzyżowania, gdzie skręcało się ku wodospadom Agua Azul…zjazd taki, że aż połowe klocków hamulcowych mi zżarło, ale też przy tym duża frajda jechać ponad 60 km/h bez pedałowania. Choć ta radość przy dużych zjazdach w górach ma swoje granice, gdyż gdzieś w podświadomości wiesz, że jak jest bardzo z góry, to kiedyś musi być też bardzo pod górkę :) Ale co tam,  żyje się chwilą i liczy komary, które rozbijają Ci się o wyeksponowane w uśmiechu jedynki :)
Dotarłem do wodospadów i błękit tej wody mnie pozamiatał – stwierdziłem niemalże od razu, że zostaję dzień dłużej. Wypytałem chłopaka, który się kręcił, z ciekawością przyglądając się obładowanemu memu rumakowi, jak to tutaj wygląda i  dostałem propozycję, by za skromne 5 zł rozbić się gdziekolwiek mi się spodoba :) Stwierdziłem, że przekimam się w chatce przykrytej strzechą, to będę mógł wcześniej wyruszyć dnia następnego. Zostawiłem rower w chatce i poszedłem na długi spacer w górę rzeki podziwiać kolejne wodospady, uspokojony informacją, że tutaj jest bezpiecznie i nie ma co zawracać sobie głowy. Po powrocie w głowie zabrzmiał mi Kazik na Żywo w utworze “Jerzy hat eine sztuczna kobieta gekonsruiert”: “…ktoś się nie bał i zajebał mi buty”…no bo zajebał :) No i takim sposobem zostałem w moich klapkach, a w moją późniejszą drogę ku San Cristobal byłem wyposażony w dwie skrajne formy obuwia: klapki i gumowce :) Gumowce wożę ze sobą dzielnie na moje wyprawy po dzungli, choć czasem stwierdzam, że nie do końca są mi potrzebne, ale jak narazie są sytuacje w których mi się przydają, a więc do odwołania wożę dalej :)

W Agua Azul poznałem również Michaela z niemieckiej części Szwajcarii, który podróżuje swoim super-hiper wojskowym transporterem produkcji austryjackiej, marki Pinzgaur, którego to odkupił od osmańskiej armii(zobacz w galerii). Michael też człowiek z komputerami związany, a więc po zakupieniu samochodu przez pół roku przesiedział z instrukcją do samochodu i pięknie go przerobił na pojazd podróżniczy, a jego siostra nadała temu z zewnątrz pięknego wyglądu swoimi malunkami. Przed majsterkowaniem w Pinzgaurze, Michael nie miał bladego pojęcia o samochodach i to mi się właśnie podoba – nie bać się, że się czegoś nie umie, tylko wziąć “manuala” i powoli się tego wszystkiego nauczyć, mając przy tym mnóstwo frajdy, odkrywając dla siebie nową przestrzeń, która nie tylko w kwestii danej materii Cię rozwija i wzbogaca, ale również kształtuje Twój charakter. Ze swojej lodówki zasilanej bateriami słonecznymi wyjął po piwku i tak sobie siedzieliśmy i konwersowaliśmy. Przywiązany do swego autka, Micha, czasem podrygiwał, gdy ciekawi Meksykanie podchodzili i rzecz jasna bez pytania pukali mu w karoserię jego maszyny. Kwestia indywidualizmu i przestrzeni osobistej nie jest w Meksyku po prostu taka istotna, jak w tej kwestii chyba skrajnej Szwajcarii, przynajmniej stereotypowo. Zbliżał się wieczór, umówiliśmy się z Michaelem na śniadanie i mieliśmy sobie pójść spać. On zapewne tak zrobił, ja miałem zamiar, ale tuż po tym jak położyłem się spać wjechał autokar ze studentami nauczania wczesnoszkolnego, którzy wybrali się na obligatoryjną, dwutygodniową wycieczkę krajoznawczą. No i nie zważając za bardzo na mnie usiłującego usnąć zaczęli rozbijać sobie namioty, rozpalil obok mnie ogniosko, zaczęli gotować. Stwierdziłem, że bez sensu jest teraz próbować zasnąć i przyłączyłem się do nich. Zostałem obdarowany strawą i wpadłem z nimi w konwersację, która skończyła się na nauczaniu przeze mnie geografii Ameryki Centralnej. Sam nie byłem orłem z geografii, ale z deczka mnie zatkało, że niekoniecznie się orientują. Ale tak to już jest, więc co wymagać, żeby wiedzieli, gdzie Polska jest. Choć i w tej kwestii zdarzają się przyjemne wyjątki. Polska brzmi jednak dzięki temu bardzo egzotycznie i robi jeszcze większe wrażenie niż powie się, że jest się z Niemiec, czy Francji. Pewnie również poprzez fakt, że niewielu można spotkać tuaj naszych rodaków (no, poza San Cristobal ;) ), a już na pewno garstkę w porównianiu do ilości ludków z przestrzeni francuskiej, o czym już niejednokrotnie wspominałem.

Troszkę sobie porozmawialiśmy, po czym już nie bardzo mając siły na cokolwiek, położyłem się spać na mojej karimatce. Około 4 rano w końcu  musiałem zwrócić uwagę, że miejsce 5 metrów ode mnie jest niezbyt odpowiednie na krzyki i biesiadę przy piwku, tym bardziej, że przy wodospadach 100 metrów dalej jest i pięknie, i dla wszystkich przyjemnie :) Także czasem ten taki brak przestrzeni dla siebie może rzeczywiście męczyć – przez chwilę zrozumiałem MIchaela, z którym zjedliśmy śniadanko, cykneliśmy fotkę i pomachaliśmy na do zobaczenia, bo Micha również buja się ku Ameryce Południowej, także kto wie, gdzie nasze drogi się jeszcze przetną.

Po śniadaniu był czas na liczne kąpiele w przyjemnie chłodnej, błękitnej wodzie, kawie na jednej z wysp, gdzie nie ma nikogo, bo prowadzi do niej tajne przejście, które wyszpiegowałem obserwując chłopaka przechadzającego się cały dzień w okolicach wodospadów i sprzedającego banany turystom. Po kamieniach jednego z wodospadów wbijasz się na wyspę, która cała poprzecinana jest małymi rzeczkami, które niekiedy tworzą małe, urocze wodospady. Dla lokalnych sprzedawców to chyba też łaźnia, jak wywnioskowałem z pozostawionych przez nich przedmiotów :)

W końcu przyszedł czas żeby wyruszać, perspektywa minimum czterech kilomterów ostrego wspinania się pod górkę nie zachęcała, ale jak to przeważnie bywa, to myśli bywają najgorsze, a nie sama rzeczywistość, choć również nie było łatwo i czasem trzeba było przystanąć na złapanie oddechu. I tak wspiąłem się do głównej drogi, zmniejszałem dystans do San Cristobal, a raczej do Ocosingo i ruin w Toninie, które były moim najbliższym celem.

Na noc rozbiłem się w małej dolinie, w polu kukurydzy i po dwugodzinnym gotowaniu padłem. O poranku przywitał mnie właściciel pola, który jednak nie miał żadnych pretensji, a bardziej chciał zaspokoić swoją ciekawość. Potem przybiegł jego syn i nieco z nim pokonwersowałem o jego ojczystym języku Tzeltal. Twierdził, że jest to zupełnie odrębny język od języka Majów, ale jak się okazało jest to jedna z jego odmian, choć fakt, że Tzeltalowie i Tzotzilowie nie są sie w stanie za bardzo porozumieć mówiąc w swoich językach. Od sympatycznego kolegi dowiedziałem się również , że u nich to gotują kobiety, także on mi nie powie, co ja mogę upichcić stosując ser typu Chiapas, a także powiedział mi, że tutejszą wodę z rzeki można spokojnie pić, gdyż oni tak właśnie robią.  Ja się spakowałem, on się w międzyczasie zmył i ruszyłem w dalszą drogę.

Kończyła mi się woda pitna, także zagaworzyłem do jednej ze starszych mieszkanek, jednej z wielu barwnych kolonii-wioseczek, jakie mijałem, czy nie mógłbym zaczerpnąć wody. Milcząc skinęła na kran. Gdy już napełniłem swoje sakwy na wodę, czemu bacznie przyglądała się ów pani, spostrzegłem białe ziarenka suszące się na słońcu i spytałem, co to takiego. Okazało się, że to kawa i że ów pani również troszkę mi chętnie odstąpi swojej kawy za jakieś tam 40 pesos. Niestety najmniejszy banknot jaki miałem to 200 pesos, więc musiałem się nagimnastykować żeby go rozmienić. Zostawiłem rower pod jej domem i poszedłem do sklepu nieopodal – niestety nikt mi nie mógł pomóc. W końcu spytałem w przydomowej kuchni, czy mógłbym coś zjeść, ale, że mam tylko 200 pesos. Udało się –  zjadłem pyszne empanady, porozmawiałem sobie z córką pani kucharki, która studiuje zaocznie w Ocosingo. Ta oczywiście nie omieszkała mnie zapytać, że ja sobie tak podróżuję, a gdzie żona? To, że podróżuję jest zazwyczaj wystarczającą dla pytających wymówką. Spytałem, czy oni z Tzotzilów, czy Tzeltalów – “A my to z Tzotilów, Tzeltalowie to tam hen niżej ku nizinom”. To hen to jakieś 10 km :) No, ale przytaknąłem ze zrozumieniem i wróciłem w końcu do mojej starszej Pani, która nadal siedziała w tej samej pozycji, tyle, że teraz towarzyszyła jej córka ze swoimi dziećmi. Dokonaliśmy rytułału odważania kawy filiżankami i w końcu pojechałem dalej z tym przepięknym aromatem kawy niosącym się za mną :) Później miałem stwierdzić, że to najlepsza kawa, jaką kiedykolwiek piłem. Różnica co do rozpuszczalnej nescafe przygniatała świadomość.

Tego dnia mijałem kolejne wioski, niektóre dzieciaki krzyczały zza płota, albo biegły za mną krzycząc: “Gringo, gringo”. Odkrzykwiałem oczywiście, że jam nie gringo, tylko polacco, ale rzadko dawali za wygraną. Czasem niektóre dzieci rzucały hasło, żeby im dać kilka peso – wychowawczo odpowiadałem, że zapracują, to będą mieli. Normalnie staro się czasem czułem w takich momentach, tak ich umoralniając, ale myślę, że i lepiej dla nich, jak i dla przyszłych turystów, którzy będą przemierzali tę przestrzeń. Jednej nastolatki spytałem się nawet, co to znaczy dla nich ten gringo, czy to białas, czy to Amerykanin, czy co…Wzruszając ramionami odpowiedziała: “No se”. Że ze dwie, trzy propozycję dostałem, że może dziewkę jaką ze wsi bym wziął, to już nawet nie wspominam :)

Ludzie tutaj w górach żyją dość prosto – nie ma zasięgu telefonii komórkowej, jedzą to, co sami wychodują. A resztę wymienią, albo zarobią kilka pesos sprzedając turystom smażone banany, czy kawałek pieczonego kurczaka. Tak mi to również wyjaśnił wspomniany chłopak z kukurydzianej doliny Tzeltalów :) No, ale oczywiście coca-coli nie może w sklepach zabraknąć. Meksyk to podobno największy importer coca-coli ze Stanów – cóż, kraj również niemały, ale fakt, że ta coca-cola jest wszędzie. Nawet w aptece :) Tak jak i głośna muzyka – wyobraźcie sobie, wpadacie do apteki po apap, a tam leci głośne disco, a do tego możecie kupić właśnie colę i papierosy :) No, ale może przez to i mniej są zakłamani, bo u nas apteka kojarzy się niby ze zdrowiem, ale przecież handluje masą specyfików, bez których byśmy się zupełnie obyli normalnie się odżywiając, a że kupujemy jest wynikiem tylko i wyłącznie marketingu firm farmaceutycznych, które zwyczajnie zbijają krocie na wmawianie ludziom, że jakaś chemia jest  dla nich lepsza, że czegoś potrzebują, albo że są za grubi, albo zbyt brzydcy bez najnowszego kremu “ABC, raz dwa trzy, starzejesz się właśnie Ty”. A tutaj przynajmniej nieco szczerzej :)

I tak w końcu z 100m w Palenque wylądowałem w Ocosingo, które leży na 900 metrach. Stamtąd tylko kilka kilomterów dzieliło mnie od Toniny, gdzie chciałem bliżej przyjrzeć się ruinom, które zupełnie nieznane, ale w historii Majów dość istotne, gdyż niejednokrotnie wygrywało konfrontację z pobliskim, popularnym Palenque. W pewnym momencie zastosowali taki sprytny chwyt, że po wygranej konfrontacji z Palenque wzięli w niewolę ich władcę i celowo nie zabijali, by w Palenque nie mógł wstąpić na tron jego następca, który zapewne szybko spróbowałby zrewanżować się za porażkę. Tonina miała porozumienie z mieszczącym się w gwatemalskiej dżungli Peten miastem Tikal, a Palenque z aktualnie honduraskim Copan, do którego się niebawem wybiorę. Ale zanim się porządnie rozkręcę, co do opowiadania o Majach, to może powoli już zakończę i w następnym poście wspomnę o ruinach w Toninie i dalszej drodze ku San Cristobal de las Casas. Wspomnę jeszcze tylko, że Tonina jest oddalona od Ocosingo o kilkanaście kilometrów – dwieśćie metrów wyżej. Dotarłem późnym popołudniem do Toniny i spytałem pani policjantki, czy mogę się rozbić nieopodal ruin, w tym miejscu, gdzie jest fajny domek, miejsce na ognisko itd.,  ale Pani swoją wyprostowaną postawą i mimiką twarzy odmówiła mi zanim wykrztusiła z siebie jakiekolwiek słowo. A gdy już się to stało, wiedziałem, że trzeba mi wesprzeć lokalny biznes w postaci kempingu tuż niedaleko ruin. Cóż, w sumie to trzeba panią pochwalić za patriotyzm lokalny.

Dziesięcioletni syn właścicieli kempingu profesjonalnie wskazał mi miejsce, gdzie mogę się rozbić i poinformował mnie o cenach. Rozbiłem namiot, umyłem się, ugotowałem kolację wykorzystując sprezentowane przez właścicielkę kempingu trzy pomidory, pożegnałem się ze słońcem i gdy się obudziłem, był już nowy dzień…