Tonina – San Cristobal de las Casas

A więc jest już następny dzień i budzę się rano na kempingu w Toninie, tradycyjnie kawa, tradycyjnie śniadanko, no i ruszam na podbój ruin. Przy wejściu od razu miła niespodzianka, bo dowiaduje się, że wstęp jest za friko. Policjant pyta mnie po angielsku skąd przybywam, no a ja, że z Polski, no a on, a że to daleko. Za chwilę podchodzi jakaś starsza pani, fizys i kolor skóry zdecydowanie każą przypuszczać, że nietutejsza. Przemawia do mnie po angielsku i opowiada swoją historię, że jest misjonarką (ha! +1 lajk od feministek na fejsie ;) )  i uczy tutejszych angielskiego, po czym spogląda na wcale niemłodego policjanta, jak na swojego synka i pyta, czy zapytał po angiesku skąd pochodzę. Pogłaskałem policjanta przed jego przyszywaną mamą mówiąc, że tak, że pięknie zapytał i że nawet powiedział, że ta Polska to jest daleko. Jeszcze trochę sobie z Panią pogaworzyłem, posłuchałem jak mówi w języku Tzotzilów, czego nauczyła się mieszkając dłuższy czas w jednej z okolicznych wiosek. W końcu przyszedł czas na papa i ruszyłem na zwiedzanie ruin. Idąc tak sobie drogą spotkałem grupkę studentów języków lokalnych i wpadłem z nimi w konwerrsację, po czym zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, po tym jak usłyszeli, że ja to na rowerze :) Wypytałem ich trochę o ich studia – Ci co mówią po tzeltalskiemu studiują tzotzilski i na odwrót. Spróbowałem wypytać ich jako młodych ludków o ich zdanie na temat Zapatystów, co to tak naprawdę w rzeczywistości za zjawisko, ale mój hiszpański chyba jeszcze zbyt kulawy, a i oni niewiele więcej potrafili mi powiedzieć poza stwierdzeniem, że to ruch rewolucyjny kierowany przez generała Marco w celu zwrócenia uwagi na zaniedbywany stan Chiapas. No i że Che Gevarę też lubią :) I chyba ten generał Marco jest tutaj podobnie kultową postacią.

Juego de Pelota in Uxumal

Juego de Pelota in Uxumal

Za chwilę się rozdzieliliśmy, a mnie przechwycił jakiś chłopak, który nagle zaczął mi opowiadać o symbolice rzeźb, które znajdują się na majowym placu do gry, który możemy oglądać niemalże w każdych ruinach, gdyż Majowie grali sobie właśnie w piłkę – kto wie, może to właśnie ich trzeba uważać za pierwszych piłkarzy :) Tyle, że piłka u nich była z dość twardego kauczuku, musiala być utrzymana w górze (piłka symbolizowała Słońce, które nie może dotknąć ziemi), odbijali ją biodrami i łokciami próbując trafić w jedną z dwóch okrągłych obręczy, odrobinę tylko większych niż sama piłka. Podobno drużyna przegrana była składana bogom w ofierze za karę, choć istnieją też opinie, że to drużyna wygrana w nagrodę z dumą mogła być poświęcona bogom jako ofiara szczególna.

No, ale wracamy do chłopaka o niemałej wiedzy, który mi przez cały mój pobyt w ruinach postanowił opowiedzieć o nich w najmniejszych szczegółach nic za to nie żądając. Wdrapywaliśmy się na kolejne piętra wielkiej, bogato zdobionej piramidy, która jest główną strukturą w Toninie. Mój kompan pokazał mi m.in takie jedno miejsce w środku piramidy, gdzie jeśli staniesz pomiędzy oknem, przez które wpada słońce do środka labiryntu, a ścianą, to zobaczysz swój cień, tyle, że w formie kościotrupa – naprawdę ciekawe zjawisko…

Tak spacerowaliśmy sobie ze 2,3 godziny, po czym dotarliśmy do wierzchołka, gdzie mogłem usiąść na tronie władcy na samej górze piramidy i cieszyć się widokiem na moje królestwo rozciągające się w dolinie. Robi wrażenie. Na  koniec przewodnik powiedział mi o tym, że tak naprawdę, to on to robi wszystko mniej lub bardziej prywatnie, że nie ma nic wspólnego z zarządcami tych ruin i oficjalnymi przewodnikami, którzy mają swoją taryfę, tylko robi to na własną rękę, w ramach wolontariatu oraz tego “co łaska”, dzieli się swoją wiedzą. Moim zdaniem zasłużył na dużo więcej niż mogłem mu w tym momencie dać, ale też czułem, że nie jest to wielkim problemem. Pożegnaliśmy się i wróciłem na kemping – było już po południu, a więc postanowiłem, że zostanę na kolejną noc i wyruszę następnego ranka. Pozostałą część dnia poświęciłem na czytanie i gotowanie – od jakiegoś czasu woziłem ze sobą mąkę, chcąc wypróbować przepis na bannock – taki chleb z patelni, smażony w tłuszczu – mieszasz mąkę z odrobiną proszku do pieczenia, dodajesz wody i ugniatasz ciasto – wszystko możesz przyprawić jak Ci się podoba – możesz dorzucić pestki z dyni, cynamon, owies, czy cokolwiek. Potem smażysz w głębokim tłuszczu i masz pewnego rodzaju chleb – choć jak dla mnie to bardziej przypomina ciastka zbożowe, tym bardziej, że ja po usmażeniu tego bannocka karmelizuję na patelni cukier z owsem i oblewam tym wypiek. Całkiem smaczne, przede wszystkim odżywcze, a przepis na to cudo znalazłem w mojej super-hiper książce, o której kiedyś już tutaj wspominałem. Było wystarczająco dobre, by zleciały się psy z okolicy i tak sobie siedziałem, objadałem się, a psy z wyrzutem patrzyły się na mnie błagalnym wzrokiem, żeby rzucić jakiegoś ochłapa. Ich wzrok zniszczył mnie psychicznie i tak też resztki im się dostały – w ramach wdzięczności psy spały przy moim namiocie, stwarzając wrażenie, że mnie bronią, choć przy mocniejszym przytupie zapewne uciekłyby gdzie pieprz rośnie w nadziei, że to mi się dostanie, a nie im :)

Tak mi minęło po południe, wieczorem zrobiłem wpis na bloga, którego treść jednakże ma pozostać tajemnicą do końca świata, bo jakimś sposobem plik po prostu gdzieś wcięło (mam ja swoje hipotezy: program konsolowy mogrify, który zmniejsza zdjęcia wykrył, że plik tekstowy nie jest plikiem z obrazem i go po prostu przeorał pozostawiając po sobie dokładnie tyle, co nic :) ).

Sen, poranek, piękny wschód słońca w górach, pakowanie sakw, instalowanie ich na rowerze, co zabiera mi codziennie około dwóch godzin, no, ale taka to codzienność rowerowego nomady.

Jak to zwykle bywa droga powrotna zdaje się mijać dużo szybciej, co w tym przypadku miało i logiczne, i praktyczne powody, gdyż Ocosingo jest położone dwieście metrów niżej niż Tonina, co na przestrzeni 12 kilometrów oznacza, że jedziemy dużo z górki.

W Ocosingo zatrzymałem się na taco i krótką konwersację z podróżniczką, z Niemiec, która stwierdziła, że drogo tutaj jak cholera, a żeby dokładniej przetłumaczyć z niemieckiego, to “w gówno drogo” (scheißteuer!). Nie bardzo rozumiałem, bo na Yucatanie wszystko kosztowało znacznie więcej, ale koleżanka przybyła do Chiapas z Gwatemali. W duchu ucieszyłem się, że w takim razie w Gwatemali będzie jeszcze taniej. Pożegnalismy się, wszamałem wspomniane taco i utwierdziłem się w przekonaniu, że dla mnie jest jednak tanio (jeden taco za 3 pesos). Wspinając się na rowerze pod górę pożegnałem Ocosingo przystając kilka razy i podziwiając panoramę miasta. W kolejnych dwóch dniach wspiąłem się o półtora tysiąca metrów wyżej. Sam nie wiem, jak to zrobiłem, nawet nie było jakoś specjalnie ciężko, ale widocznie przyzwyczaiłem się do poruszania się w pionie :)

Pierwszej nocy zatrzymałem się w krzakach przy drodze. Posłanie z widokiem na wodospady, o których wspomniał mi wcześniej wracający na rowerze do domu ze szkoły nastolatek, z którym zamieniłem kilka słów. Postanowiłem nie rozbijać namiotu, położyłem karimatę, zainstalowałem moskitierę i zabrałem się za gotowanie. Po około dwóch godzinach, wyczerpany, już ciesząc się na ciepełko śpiwora, które uchroni mnie od chłodu nocy…wbijam się w śpiwór, uszczelniam moskitierę…i zaczynam ostro się kręcić, bo coś mnie równie ostro gryzie – okazało się, że wkroczyłem z moim posłaniem na terytorium tych właśnie mrówek, które tworzą sobie ścieżki i w liczbie tysięcy transportują liście oraz inne skarby. No i mnie przegoniły – przeniosłem legowisko po początowej próbie pokazania im, że jednak to ja jestem wielki i o wiele wyżej w łańcuchu pokarmowym, ale one uświadomiły mnie, że mają to gdzieś w swych mrówczych czterech. I w sumie słusznie, bo to ja im wszedłem w drogę. Dosłownie. Nie bardzo miałem się gdzie przenieść, ale znalazłem jedno miejsce, gdzie udało mi się między górkami i kamieniami przyjąć wygodną pozycję do snu. Tam już nic mnie nie gryzło i po kilku godzinach przywitałem kolejny dzień.

O poranku zrobiłem kawę, podziwiałem w dolinie las, który spowiła mgła, aż w końcu postanowiłem wybrać się ku wodospadom, które znajdowały się 100 metrów niżej. Zaliczając ze dwa razy glebę na śliskim zboczu ugruntowanym gliną dotarłem do wodospadów, poprzyglądałem się w pozycji mocno kontemplacyjnej szybko płynącej wodzie i wróciłem do obozu, gdzie w szybkim tempie zapakowałem wszystko na rower.

Przemierzyłem kilka wiosek, znowu jakieś dzieciaki krzyczały za mną “gringo”, podziwiałem różnorodność wzorów w przydrożnych sklepach z ręcznie wyrabianą odzieżą, co raz minąłem jakiś most z rzeką niosącą błękitną wodę, aż w końcu przyszedł kolejny wieczór na około dwóch i pół tysiącach metrów, a droga przyniosła mi wioskę, a w niej ciekawy kościół znajdujący się niemalże nad urwiskiem, a za nim niezamieszkana drewniania chatka, zupełnie otwarta, z miejscem na ognisko, zapraszająca żeby tam właśnie spędzić noc. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Posłanie, kolacja, znowu “upiekłem” ciastka i opierając się o drewnianą chatę podziwiałem wzgórza rozpościerające się w dolinie, oświetlane co raz słabszym światłem zachodzącego słońca. Postanowiłem wzmocnić wrażenia muzyką – to był ten moment na “hard sun” z soundracka “Into the wild”. Tak idyllicznie zakończył się mój dzień i w podobnej atmosferze przywitał mnie kolejny, gdyż ten wschód słońca przebił wszystkie poprzednie, o czym zresztą możecie się przekonać oglądając galerię z tego odcinka trasy. Brykałem z aparatem starając się uwiecznić te piękne chwile, po czym brzuszek dał mi znać, że czas na śniadanie. W międzyczasie odwiedził mnie chłopak, który oznajmił mi, że około godziny ósmej będzie tu chłopa na kilka wsi (a jak chłopa będzie, to baby też się plątać będą ;) ), bo dzisiaj jest niedziela, a więc czas na wizytę lokalnej społeczności w kościółku przylegającym do mojej sypialni ;)

Poranna kawa pita była zatem w atmosferze religijnych śpiewów po hiszpańsku, aż w końcu przyszedł czas, by wyruszać. Wiedziałem, że do San Cristobal niedaleko, bo jeszcze dnia poprzedniego spotkałem parę podróżującą na rowerach – Uschi była z Niemiec, a jej partner z Kanady. Pokrzepili mnie, że troszeczkę jeszcze w górę, a potem do samego San Cristobal to już tylko w dół.  Piękne słońce świeciło nad zamglonymi dolinami, a ja wesoło podziwiałem przyrodę nie musząc pedałować. W końcu ujrzałem bazę wojskową, minąłem jaskinie w okolicach San Cristobal, które pierwotnie miałem odwiedzić, ale ostatecznie podekscytowany, że dotarłem do celu pojechałem do miasta, zatrzymując się na zdjęcie i krótki odpoczynek przed tablicą oznajmiającą, że znajdujesz się w San Cristobal de las Casas, na wysokości 2100 metrów, a miasto zamieszkuje 180 tys. ludków.

Zatrzymałem się, zrobiłem zdjęcia, usiadłem na murku, a nagle podchodzi do mnie chłopak i mówi – “ten hamburger jest dla Ciebie”

– Ale jak to? Już go nie chcesz?- odparłem

– “Witamy w San Cristobal” – po czym ot tak po prostu sobie poszedł, zanim zdążyłem nawet oczy wyłupić.

Rzeczywiście byłem głodny, więc gest powitalny podwójnie mnie ucieszył. W tym momencie przypomniała mi się historia, gdy “zgubiłem” się kiedyś w górach Beskidu Sądeckiego, chciało mi się bardzo pić, no i na drodze znalazłem nowiutką, zamkniętą butelkę wody mineralnej :) Po takich doświadczeniach aż czasem się boję pomyśleć, że czegoś chcę – jeszcze się spełni i co? ;) :)

Takim oto sposobem dotarłem do San Cristobal – przespałem się dwie noce w hostelu, w którym dla podróżujących rowerzystów pierwsza noc jest za darmo i gdy miałem już opuszczać San Cristobal, przez Miszę, mojego mailowego znajomego do tej pory, poznałem Anię i wylądowaliśmy na couchsurfingu u Hiszpanów, którym chyba nie przypadliśmy w jakiś sposób do gustu, bo wystawili nam neutralne opinie na portalu :) Tak czy inaczej Ania znalazła szybko mieszkanie do wynajęcia i miałem się zatrzymać na kilka dni u niej zanim ogarnę kwestię z oczekiwaną paczką. A że w tym samym kompleksie mieszkań był jeszcze jeden pokój wolny, to zdecydowałem się, że zostanę na dłużej.
A z poznaniem Miszy vel. Pasikonika to śmieszna historia była, bośmy się właśnie tylko mailowo do tej pory kontaktowali, ale dało się wyczuć nić porozumienia, no i takim sposobem poznaliśmy się w końcu pewnego dnia, gdy ten na chwilkę wpadł do San Cristobal. Przez Miszę znam więc Anię, poznałem również Olę, która oprócz tego, że równie pozytywnie zakręcona, to prowadzi bardzo ciekawego bloga: http://mexicomagicoblog.blogspot.mx. Do tego żeby było śmieszniej to Anię i Olę poznałem osobiście wcześniej niż Pasikonika. Do tego Pasikonik pomógł mi, żeby paczka od polskiego producenta namiotów Marabut przyszła do domu jego przyjaciela. A podobno Polacy za granicą tak się nie znoszą – a tutaj proszę, jak człowiek jest człowiekiem, to i pozytywy się dzieją :)

No i tak mija ten miesiąc, pojutrze pedałuję do Gwatemali…

Pod górkę: Palanque – Ocosingo – Tonina

Blog okraszony zdjęciami, a więc można teraz zabrać się za nadrabianie zaległości tekstowych z mojej podróży rowerem po Meksyku. Z tym pisaniem, to chyba czasem tak jest, jak z uczeniem się do egzaminów na studia. Jak Cię czas nie przyciśnie, to ciężko jakoś przysiąść do tego pisania. Nie to, że się nie chce, nie to, że nie ma się motywacji, ale po prostu jest ta przestrzeń na powiedzenie sobie: ach, jutro, teraz jestem zbyt śpiący, teraz nie mam weny, a pójdę na spacer…itd. itp :)

Tyle słowem wstępu, gdyż teraz przenosimy się o 2000 metrów niżej do miasta Palenque, o którym była mowa w poprzednim wpisie. Wsiadałem na rower, delikatnie zawiany po imprezowaniu, no i wtedy powiedziałem sobie, że to ostatni raz, gdy piję cokolwiek przed kolejnym ciężkim pedałowaniem w górach. Tym bardziej, że nie wiedziałem do końca co mnie czeka…no i dobrze jeszcze nie wyjechałem z Palenque i rozpoczęło się wspinanie pod górę. Jako, że natura z jednej strony dawała mi kopa w postaci tych podjazdów, z drugiej strony bardzo o mnie dbała, rzucając mi na przydrożne drzewa stado małp, przy których zatrzymałem się na kilkanaście minut i przyglądałem, jak sprytnie brykają sobie po drzewkach, aż samiec alfa tego stada wyjców oznajmił mi, że wszystkie laski są jego i mam spadać :) Również widoki rekompensowały wysiłki, ale organizm był znacznie osłabiony “syndromem dnia poprzedniego”. Pierwszego dnia nie zajechałem więc zbyt daleko, chciałem się rozbić nieopodal wodospadu Misol-Ha, ale pan trzasnął mi argumentem iście z Jewropy, że zabronione. Zabronione, bo są chatki do wynajęcia, a że ja nie potrzebuję? Cóż, pech, proszę Pana :) No i takim sposobem rzuciłem jednym i drugim okiem na wodospad Misol-Ha, który jakoś osobiście nie do końca mnie przekonał, tym bardziej, że ciężko było nawet dobre zdjęcie zrobić, bo masa turystów z autobusu zalała mi horyzont.

Popedałowałem więc w kierunku kompleksu wodospadów Agua Azul, ale by tam dotrzeć zabrakło mi już tego dnia światła. Znalazłem za to fajny nocleg pod wiatą, takżę nie musiałem rozbijać namiotu. Pierwsza poranna kawa w górach, która niemalże wylewała mi się kącikami ust, nawadniając przy okazji glebę ;), bo z otwartą buzią podziwiałem pierwszy mój wschód słońca w górach. No i voila dalej pod górkę, aż dotarłem do skrzyżowania, gdzie skręcało się ku wodospadom Agua Azul…zjazd taki, że aż połowe klocków hamulcowych mi zżarło, ale też przy tym duża frajda jechać ponad 60 km/h bez pedałowania. Choć ta radość przy dużych zjazdach w górach ma swoje granice, gdyż gdzieś w podświadomości wiesz, że jak jest bardzo z góry, to kiedyś musi być też bardzo pod górkę :) Ale co tam,  żyje się chwilą i liczy komary, które rozbijają Ci się o wyeksponowane w uśmiechu jedynki :)
Dotarłem do wodospadów i błękit tej wody mnie pozamiatał – stwierdziłem niemalże od razu, że zostaję dzień dłużej. Wypytałem chłopaka, który się kręcił, z ciekawością przyglądając się obładowanemu memu rumakowi, jak to tutaj wygląda i  dostałem propozycję, by za skromne 5 zł rozbić się gdziekolwiek mi się spodoba :) Stwierdziłem, że przekimam się w chatce przykrytej strzechą, to będę mógł wcześniej wyruszyć dnia następnego. Zostawiłem rower w chatce i poszedłem na długi spacer w górę rzeki podziwiać kolejne wodospady, uspokojony informacją, że tutaj jest bezpiecznie i nie ma co zawracać sobie głowy. Po powrocie w głowie zabrzmiał mi Kazik na Żywo w utworze “Jerzy hat eine sztuczna kobieta gekonsruiert”: “…ktoś się nie bał i zajebał mi buty”…no bo zajebał :) No i takim sposobem zostałem w moich klapkach, a w moją późniejszą drogę ku San Cristobal byłem wyposażony w dwie skrajne formy obuwia: klapki i gumowce :) Gumowce wożę ze sobą dzielnie na moje wyprawy po dzungli, choć czasem stwierdzam, że nie do końca są mi potrzebne, ale jak narazie są sytuacje w których mi się przydają, a więc do odwołania wożę dalej :)

W Agua Azul poznałem również Michaela z niemieckiej części Szwajcarii, który podróżuje swoim super-hiper wojskowym transporterem produkcji austryjackiej, marki Pinzgaur, którego to odkupił od osmańskiej armii(zobacz w galerii). Michael też człowiek z komputerami związany, a więc po zakupieniu samochodu przez pół roku przesiedział z instrukcją do samochodu i pięknie go przerobił na pojazd podróżniczy, a jego siostra nadała temu z zewnątrz pięknego wyglądu swoimi malunkami. Przed majsterkowaniem w Pinzgaurze, Michael nie miał bladego pojęcia o samochodach i to mi się właśnie podoba – nie bać się, że się czegoś nie umie, tylko wziąć “manuala” i powoli się tego wszystkiego nauczyć, mając przy tym mnóstwo frajdy, odkrywając dla siebie nową przestrzeń, która nie tylko w kwestii danej materii Cię rozwija i wzbogaca, ale również kształtuje Twój charakter. Ze swojej lodówki zasilanej bateriami słonecznymi wyjął po piwku i tak sobie siedzieliśmy i konwersowaliśmy. Przywiązany do swego autka, Micha, czasem podrygiwał, gdy ciekawi Meksykanie podchodzili i rzecz jasna bez pytania pukali mu w karoserię jego maszyny. Kwestia indywidualizmu i przestrzeni osobistej nie jest w Meksyku po prostu taka istotna, jak w tej kwestii chyba skrajnej Szwajcarii, przynajmniej stereotypowo. Zbliżał się wieczór, umówiliśmy się z Michaelem na śniadanie i mieliśmy sobie pójść spać. On zapewne tak zrobił, ja miałem zamiar, ale tuż po tym jak położyłem się spać wjechał autokar ze studentami nauczania wczesnoszkolnego, którzy wybrali się na obligatoryjną, dwutygodniową wycieczkę krajoznawczą. No i nie zważając za bardzo na mnie usiłującego usnąć zaczęli rozbijać sobie namioty, rozpalil obok mnie ogniosko, zaczęli gotować. Stwierdziłem, że bez sensu jest teraz próbować zasnąć i przyłączyłem się do nich. Zostałem obdarowany strawą i wpadłem z nimi w konwersację, która skończyła się na nauczaniu przeze mnie geografii Ameryki Centralnej. Sam nie byłem orłem z geografii, ale z deczka mnie zatkało, że niekoniecznie się orientują. Ale tak to już jest, więc co wymagać, żeby wiedzieli, gdzie Polska jest. Choć i w tej kwestii zdarzają się przyjemne wyjątki. Polska brzmi jednak dzięki temu bardzo egzotycznie i robi jeszcze większe wrażenie niż powie się, że jest się z Niemiec, czy Francji. Pewnie również poprzez fakt, że niewielu można spotkać tuaj naszych rodaków (no, poza San Cristobal ;) ), a już na pewno garstkę w porównianiu do ilości ludków z przestrzeni francuskiej, o czym już niejednokrotnie wspominałem.

Troszkę sobie porozmawialiśmy, po czym już nie bardzo mając siły na cokolwiek, położyłem się spać na mojej karimatce. Około 4 rano w końcu  musiałem zwrócić uwagę, że miejsce 5 metrów ode mnie jest niezbyt odpowiednie na krzyki i biesiadę przy piwku, tym bardziej, że przy wodospadach 100 metrów dalej jest i pięknie, i dla wszystkich przyjemnie :) Także czasem ten taki brak przestrzeni dla siebie może rzeczywiście męczyć – przez chwilę zrozumiałem MIchaela, z którym zjedliśmy śniadanko, cykneliśmy fotkę i pomachaliśmy na do zobaczenia, bo Micha również buja się ku Ameryce Południowej, także kto wie, gdzie nasze drogi się jeszcze przetną.

Po śniadaniu był czas na liczne kąpiele w przyjemnie chłodnej, błękitnej wodzie, kawie na jednej z wysp, gdzie nie ma nikogo, bo prowadzi do niej tajne przejście, które wyszpiegowałem obserwując chłopaka przechadzającego się cały dzień w okolicach wodospadów i sprzedającego banany turystom. Po kamieniach jednego z wodospadów wbijasz się na wyspę, która cała poprzecinana jest małymi rzeczkami, które niekiedy tworzą małe, urocze wodospady. Dla lokalnych sprzedawców to chyba też łaźnia, jak wywnioskowałem z pozostawionych przez nich przedmiotów :)

W końcu przyszedł czas żeby wyruszać, perspektywa minimum czterech kilomterów ostrego wspinania się pod górkę nie zachęcała, ale jak to przeważnie bywa, to myśli bywają najgorsze, a nie sama rzeczywistość, choć również nie było łatwo i czasem trzeba było przystanąć na złapanie oddechu. I tak wspiąłem się do głównej drogi, zmniejszałem dystans do San Cristobal, a raczej do Ocosingo i ruin w Toninie, które były moim najbliższym celem.

Na noc rozbiłem się w małej dolinie, w polu kukurydzy i po dwugodzinnym gotowaniu padłem. O poranku przywitał mnie właściciel pola, który jednak nie miał żadnych pretensji, a bardziej chciał zaspokoić swoją ciekawość. Potem przybiegł jego syn i nieco z nim pokonwersowałem o jego ojczystym języku Tzeltal. Twierdził, że jest to zupełnie odrębny język od języka Majów, ale jak się okazało jest to jedna z jego odmian, choć fakt, że Tzeltalowie i Tzotzilowie nie są sie w stanie za bardzo porozumieć mówiąc w swoich językach. Od sympatycznego kolegi dowiedziałem się również , że u nich to gotują kobiety, także on mi nie powie, co ja mogę upichcić stosując ser typu Chiapas, a także powiedział mi, że tutejszą wodę z rzeki można spokojnie pić, gdyż oni tak właśnie robią.  Ja się spakowałem, on się w międzyczasie zmył i ruszyłem w dalszą drogę.

Kończyła mi się woda pitna, także zagaworzyłem do jednej ze starszych mieszkanek, jednej z wielu barwnych kolonii-wioseczek, jakie mijałem, czy nie mógłbym zaczerpnąć wody. Milcząc skinęła na kran. Gdy już napełniłem swoje sakwy na wodę, czemu bacznie przyglądała się ów pani, spostrzegłem białe ziarenka suszące się na słońcu i spytałem, co to takiego. Okazało się, że to kawa i że ów pani również troszkę mi chętnie odstąpi swojej kawy za jakieś tam 40 pesos. Niestety najmniejszy banknot jaki miałem to 200 pesos, więc musiałem się nagimnastykować żeby go rozmienić. Zostawiłem rower pod jej domem i poszedłem do sklepu nieopodal – niestety nikt mi nie mógł pomóc. W końcu spytałem w przydomowej kuchni, czy mógłbym coś zjeść, ale, że mam tylko 200 pesos. Udało się –  zjadłem pyszne empanady, porozmawiałem sobie z córką pani kucharki, która studiuje zaocznie w Ocosingo. Ta oczywiście nie omieszkała mnie zapytać, że ja sobie tak podróżuję, a gdzie żona? To, że podróżuję jest zazwyczaj wystarczającą dla pytających wymówką. Spytałem, czy oni z Tzotzilów, czy Tzeltalów – “A my to z Tzotilów, Tzeltalowie to tam hen niżej ku nizinom”. To hen to jakieś 10 km :) No, ale przytaknąłem ze zrozumieniem i wróciłem w końcu do mojej starszej Pani, która nadal siedziała w tej samej pozycji, tyle, że teraz towarzyszyła jej córka ze swoimi dziećmi. Dokonaliśmy rytułału odważania kawy filiżankami i w końcu pojechałem dalej z tym przepięknym aromatem kawy niosącym się za mną :) Później miałem stwierdzić, że to najlepsza kawa, jaką kiedykolwiek piłem. Różnica co do rozpuszczalnej nescafe przygniatała świadomość.

Tego dnia mijałem kolejne wioski, niektóre dzieciaki krzyczały zza płota, albo biegły za mną krzycząc: “Gringo, gringo”. Odkrzykwiałem oczywiście, że jam nie gringo, tylko polacco, ale rzadko dawali za wygraną. Czasem niektóre dzieci rzucały hasło, żeby im dać kilka peso – wychowawczo odpowiadałem, że zapracują, to będą mieli. Normalnie staro się czasem czułem w takich momentach, tak ich umoralniając, ale myślę, że i lepiej dla nich, jak i dla przyszłych turystów, którzy będą przemierzali tę przestrzeń. Jednej nastolatki spytałem się nawet, co to znaczy dla nich ten gringo, czy to białas, czy to Amerykanin, czy co…Wzruszając ramionami odpowiedziała: “No se”. Że ze dwie, trzy propozycję dostałem, że może dziewkę jaką ze wsi bym wziął, to już nawet nie wspominam :)

Ludzie tutaj w górach żyją dość prosto – nie ma zasięgu telefonii komórkowej, jedzą to, co sami wychodują. A resztę wymienią, albo zarobią kilka pesos sprzedając turystom smażone banany, czy kawałek pieczonego kurczaka. Tak mi to również wyjaśnił wspomniany chłopak z kukurydzianej doliny Tzeltalów :) No, ale oczywiście coca-coli nie może w sklepach zabraknąć. Meksyk to podobno największy importer coca-coli ze Stanów – cóż, kraj również niemały, ale fakt, że ta coca-cola jest wszędzie. Nawet w aptece :) Tak jak i głośna muzyka – wyobraźcie sobie, wpadacie do apteki po apap, a tam leci głośne disco, a do tego możecie kupić właśnie colę i papierosy :) No, ale może przez to i mniej są zakłamani, bo u nas apteka kojarzy się niby ze zdrowiem, ale przecież handluje masą specyfików, bez których byśmy się zupełnie obyli normalnie się odżywiając, a że kupujemy jest wynikiem tylko i wyłącznie marketingu firm farmaceutycznych, które zwyczajnie zbijają krocie na wmawianie ludziom, że jakaś chemia jest  dla nich lepsza, że czegoś potrzebują, albo że są za grubi, albo zbyt brzydcy bez najnowszego kremu “ABC, raz dwa trzy, starzejesz się właśnie Ty”. A tutaj przynajmniej nieco szczerzej :)

I tak w końcu z 100m w Palenque wylądowałem w Ocosingo, które leży na 900 metrach. Stamtąd tylko kilka kilomterów dzieliło mnie od Toniny, gdzie chciałem bliżej przyjrzeć się ruinom, które zupełnie nieznane, ale w historii Majów dość istotne, gdyż niejednokrotnie wygrywało konfrontację z pobliskim, popularnym Palenque. W pewnym momencie zastosowali taki sprytny chwyt, że po wygranej konfrontacji z Palenque wzięli w niewolę ich władcę i celowo nie zabijali, by w Palenque nie mógł wstąpić na tron jego następca, który zapewne szybko spróbowałby zrewanżować się za porażkę. Tonina miała porozumienie z mieszczącym się w gwatemalskiej dżungli Peten miastem Tikal, a Palenque z aktualnie honduraskim Copan, do którego się niebawem wybiorę. Ale zanim się porządnie rozkręcę, co do opowiadania o Majach, to może powoli już zakończę i w następnym poście wspomnę o ruinach w Toninie i dalszej drodze ku San Cristobal de las Casas. Wspomnę jeszcze tylko, że Tonina jest oddalona od Ocosingo o kilkanaście kilometrów – dwieśćie metrów wyżej. Dotarłem późnym popołudniem do Toniny i spytałem pani policjantki, czy mogę się rozbić nieopodal ruin, w tym miejscu, gdzie jest fajny domek, miejsce na ognisko itd.,  ale Pani swoją wyprostowaną postawą i mimiką twarzy odmówiła mi zanim wykrztusiła z siebie jakiekolwiek słowo. A gdy już się to stało, wiedziałem, że trzeba mi wesprzeć lokalny biznes w postaci kempingu tuż niedaleko ruin. Cóż, w sumie to trzeba panią pochwalić za patriotyzm lokalny.

Dziesięcioletni syn właścicieli kempingu profesjonalnie wskazał mi miejsce, gdzie mogę się rozbić i poinformował mnie o cenach. Rozbiłem namiot, umyłem się, ugotowałem kolację wykorzystując sprezentowane przez właścicielkę kempingu trzy pomidory, pożegnałem się ze słońcem i gdy się obudziłem, był już nowy dzień…