Tonina – San Cristobal de las Casas

A więc jest już następny dzień i budzę się rano na kempingu w Toninie, tradycyjnie kawa, tradycyjnie śniadanko, no i ruszam na podbój ruin. Przy wejściu od razu miła niespodzianka, bo dowiaduje się, że wstęp jest za friko. Policjant pyta mnie po angielsku skąd przybywam, no a ja, że z Polski, no a on, a że to daleko. Za chwilę podchodzi jakaś starsza pani, fizys i kolor skóry zdecydowanie każą przypuszczać, że nietutejsza. Przemawia do mnie po angielsku i opowiada swoją historię, że jest misjonarką (ha! +1 lajk od feministek na fejsie ;) )  i uczy tutejszych angielskiego, po czym spogląda na wcale niemłodego policjanta, jak na swojego synka i pyta, czy zapytał po angiesku skąd pochodzę. Pogłaskałem policjanta przed jego przyszywaną mamą mówiąc, że tak, że pięknie zapytał i że nawet powiedział, że ta Polska to jest daleko. Jeszcze trochę sobie z Panią pogaworzyłem, posłuchałem jak mówi w języku Tzotzilów, czego nauczyła się mieszkając dłuższy czas w jednej z okolicznych wiosek. W końcu przyszedł czas na papa i ruszyłem na zwiedzanie ruin. Idąc tak sobie drogą spotkałem grupkę studentów języków lokalnych i wpadłem z nimi w konwerrsację, po czym zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, po tym jak usłyszeli, że ja to na rowerze :) Wypytałem ich trochę o ich studia – Ci co mówią po tzeltalskiemu studiują tzotzilski i na odwrót. Spróbowałem wypytać ich jako młodych ludków o ich zdanie na temat Zapatystów, co to tak naprawdę w rzeczywistości za zjawisko, ale mój hiszpański chyba jeszcze zbyt kulawy, a i oni niewiele więcej potrafili mi powiedzieć poza stwierdzeniem, że to ruch rewolucyjny kierowany przez generała Marco w celu zwrócenia uwagi na zaniedbywany stan Chiapas. No i że Che Gevarę też lubią :) I chyba ten generał Marco jest tutaj podobnie kultową postacią.

Juego de Pelota in Uxumal

Juego de Pelota in Uxumal

Za chwilę się rozdzieliliśmy, a mnie przechwycił jakiś chłopak, który nagle zaczął mi opowiadać o symbolice rzeźb, które znajdują się na majowym placu do gry, który możemy oglądać niemalże w każdych ruinach, gdyż Majowie grali sobie właśnie w piłkę – kto wie, może to właśnie ich trzeba uważać za pierwszych piłkarzy :) Tyle, że piłka u nich była z dość twardego kauczuku, musiala być utrzymana w górze (piłka symbolizowała Słońce, które nie może dotknąć ziemi), odbijali ją biodrami i łokciami próbując trafić w jedną z dwóch okrągłych obręczy, odrobinę tylko większych niż sama piłka. Podobno drużyna przegrana była składana bogom w ofierze za karę, choć istnieją też opinie, że to drużyna wygrana w nagrodę z dumą mogła być poświęcona bogom jako ofiara szczególna.

No, ale wracamy do chłopaka o niemałej wiedzy, który mi przez cały mój pobyt w ruinach postanowił opowiedzieć o nich w najmniejszych szczegółach nic za to nie żądając. Wdrapywaliśmy się na kolejne piętra wielkiej, bogato zdobionej piramidy, która jest główną strukturą w Toninie. Mój kompan pokazał mi m.in takie jedno miejsce w środku piramidy, gdzie jeśli staniesz pomiędzy oknem, przez które wpada słońce do środka labiryntu, a ścianą, to zobaczysz swój cień, tyle, że w formie kościotrupa – naprawdę ciekawe zjawisko…

Tak spacerowaliśmy sobie ze 2,3 godziny, po czym dotarliśmy do wierzchołka, gdzie mogłem usiąść na tronie władcy na samej górze piramidy i cieszyć się widokiem na moje królestwo rozciągające się w dolinie. Robi wrażenie. Na  koniec przewodnik powiedział mi o tym, że tak naprawdę, to on to robi wszystko mniej lub bardziej prywatnie, że nie ma nic wspólnego z zarządcami tych ruin i oficjalnymi przewodnikami, którzy mają swoją taryfę, tylko robi to na własną rękę, w ramach wolontariatu oraz tego “co łaska”, dzieli się swoją wiedzą. Moim zdaniem zasłużył na dużo więcej niż mogłem mu w tym momencie dać, ale też czułem, że nie jest to wielkim problemem. Pożegnaliśmy się i wróciłem na kemping – było już po południu, a więc postanowiłem, że zostanę na kolejną noc i wyruszę następnego ranka. Pozostałą część dnia poświęciłem na czytanie i gotowanie – od jakiegoś czasu woziłem ze sobą mąkę, chcąc wypróbować przepis na bannock – taki chleb z patelni, smażony w tłuszczu – mieszasz mąkę z odrobiną proszku do pieczenia, dodajesz wody i ugniatasz ciasto – wszystko możesz przyprawić jak Ci się podoba – możesz dorzucić pestki z dyni, cynamon, owies, czy cokolwiek. Potem smażysz w głębokim tłuszczu i masz pewnego rodzaju chleb – choć jak dla mnie to bardziej przypomina ciastka zbożowe, tym bardziej, że ja po usmażeniu tego bannocka karmelizuję na patelni cukier z owsem i oblewam tym wypiek. Całkiem smaczne, przede wszystkim odżywcze, a przepis na to cudo znalazłem w mojej super-hiper książce, o której kiedyś już tutaj wspominałem. Było wystarczająco dobre, by zleciały się psy z okolicy i tak sobie siedziałem, objadałem się, a psy z wyrzutem patrzyły się na mnie błagalnym wzrokiem, żeby rzucić jakiegoś ochłapa. Ich wzrok zniszczył mnie psychicznie i tak też resztki im się dostały – w ramach wdzięczności psy spały przy moim namiocie, stwarzając wrażenie, że mnie bronią, choć przy mocniejszym przytupie zapewne uciekłyby gdzie pieprz rośnie w nadziei, że to mi się dostanie, a nie im :)

Tak mi minęło po południe, wieczorem zrobiłem wpis na bloga, którego treść jednakże ma pozostać tajemnicą do końca świata, bo jakimś sposobem plik po prostu gdzieś wcięło (mam ja swoje hipotezy: program konsolowy mogrify, który zmniejsza zdjęcia wykrył, że plik tekstowy nie jest plikiem z obrazem i go po prostu przeorał pozostawiając po sobie dokładnie tyle, co nic :) ).

Sen, poranek, piękny wschód słońca w górach, pakowanie sakw, instalowanie ich na rowerze, co zabiera mi codziennie około dwóch godzin, no, ale taka to codzienność rowerowego nomady.

Jak to zwykle bywa droga powrotna zdaje się mijać dużo szybciej, co w tym przypadku miało i logiczne, i praktyczne powody, gdyż Ocosingo jest położone dwieście metrów niżej niż Tonina, co na przestrzeni 12 kilometrów oznacza, że jedziemy dużo z górki.

W Ocosingo zatrzymałem się na taco i krótką konwersację z podróżniczką, z Niemiec, która stwierdziła, że drogo tutaj jak cholera, a żeby dokładniej przetłumaczyć z niemieckiego, to “w gówno drogo” (scheißteuer!). Nie bardzo rozumiałem, bo na Yucatanie wszystko kosztowało znacznie więcej, ale koleżanka przybyła do Chiapas z Gwatemali. W duchu ucieszyłem się, że w takim razie w Gwatemali będzie jeszcze taniej. Pożegnalismy się, wszamałem wspomniane taco i utwierdziłem się w przekonaniu, że dla mnie jest jednak tanio (jeden taco za 3 pesos). Wspinając się na rowerze pod górę pożegnałem Ocosingo przystając kilka razy i podziwiając panoramę miasta. W kolejnych dwóch dniach wspiąłem się o półtora tysiąca metrów wyżej. Sam nie wiem, jak to zrobiłem, nawet nie było jakoś specjalnie ciężko, ale widocznie przyzwyczaiłem się do poruszania się w pionie :)

Pierwszej nocy zatrzymałem się w krzakach przy drodze. Posłanie z widokiem na wodospady, o których wspomniał mi wcześniej wracający na rowerze do domu ze szkoły nastolatek, z którym zamieniłem kilka słów. Postanowiłem nie rozbijać namiotu, położyłem karimatę, zainstalowałem moskitierę i zabrałem się za gotowanie. Po około dwóch godzinach, wyczerpany, już ciesząc się na ciepełko śpiwora, które uchroni mnie od chłodu nocy…wbijam się w śpiwór, uszczelniam moskitierę…i zaczynam ostro się kręcić, bo coś mnie równie ostro gryzie – okazało się, że wkroczyłem z moim posłaniem na terytorium tych właśnie mrówek, które tworzą sobie ścieżki i w liczbie tysięcy transportują liście oraz inne skarby. No i mnie przegoniły – przeniosłem legowisko po początowej próbie pokazania im, że jednak to ja jestem wielki i o wiele wyżej w łańcuchu pokarmowym, ale one uświadomiły mnie, że mają to gdzieś w swych mrówczych czterech. I w sumie słusznie, bo to ja im wszedłem w drogę. Dosłownie. Nie bardzo miałem się gdzie przenieść, ale znalazłem jedno miejsce, gdzie udało mi się między górkami i kamieniami przyjąć wygodną pozycję do snu. Tam już nic mnie nie gryzło i po kilku godzinach przywitałem kolejny dzień.

O poranku zrobiłem kawę, podziwiałem w dolinie las, który spowiła mgła, aż w końcu postanowiłem wybrać się ku wodospadom, które znajdowały się 100 metrów niżej. Zaliczając ze dwa razy glebę na śliskim zboczu ugruntowanym gliną dotarłem do wodospadów, poprzyglądałem się w pozycji mocno kontemplacyjnej szybko płynącej wodzie i wróciłem do obozu, gdzie w szybkim tempie zapakowałem wszystko na rower.

Przemierzyłem kilka wiosek, znowu jakieś dzieciaki krzyczały za mną “gringo”, podziwiałem różnorodność wzorów w przydrożnych sklepach z ręcznie wyrabianą odzieżą, co raz minąłem jakiś most z rzeką niosącą błękitną wodę, aż w końcu przyszedł kolejny wieczór na około dwóch i pół tysiącach metrów, a droga przyniosła mi wioskę, a w niej ciekawy kościół znajdujący się niemalże nad urwiskiem, a za nim niezamieszkana drewniania chatka, zupełnie otwarta, z miejscem na ognisko, zapraszająca żeby tam właśnie spędzić noc. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Posłanie, kolacja, znowu “upiekłem” ciastka i opierając się o drewnianą chatę podziwiałem wzgórza rozpościerające się w dolinie, oświetlane co raz słabszym światłem zachodzącego słońca. Postanowiłem wzmocnić wrażenia muzyką – to był ten moment na “hard sun” z soundracka “Into the wild”. Tak idyllicznie zakończył się mój dzień i w podobnej atmosferze przywitał mnie kolejny, gdyż ten wschód słońca przebił wszystkie poprzednie, o czym zresztą możecie się przekonać oglądając galerię z tego odcinka trasy. Brykałem z aparatem starając się uwiecznić te piękne chwile, po czym brzuszek dał mi znać, że czas na śniadanie. W międzyczasie odwiedził mnie chłopak, który oznajmił mi, że około godziny ósmej będzie tu chłopa na kilka wsi (a jak chłopa będzie, to baby też się plątać będą ;) ), bo dzisiaj jest niedziela, a więc czas na wizytę lokalnej społeczności w kościółku przylegającym do mojej sypialni ;)

Poranna kawa pita była zatem w atmosferze religijnych śpiewów po hiszpańsku, aż w końcu przyszedł czas, by wyruszać. Wiedziałem, że do San Cristobal niedaleko, bo jeszcze dnia poprzedniego spotkałem parę podróżującą na rowerach – Uschi była z Niemiec, a jej partner z Kanady. Pokrzepili mnie, że troszeczkę jeszcze w górę, a potem do samego San Cristobal to już tylko w dół.  Piękne słońce świeciło nad zamglonymi dolinami, a ja wesoło podziwiałem przyrodę nie musząc pedałować. W końcu ujrzałem bazę wojskową, minąłem jaskinie w okolicach San Cristobal, które pierwotnie miałem odwiedzić, ale ostatecznie podekscytowany, że dotarłem do celu pojechałem do miasta, zatrzymując się na zdjęcie i krótki odpoczynek przed tablicą oznajmiającą, że znajdujesz się w San Cristobal de las Casas, na wysokości 2100 metrów, a miasto zamieszkuje 180 tys. ludków.

Zatrzymałem się, zrobiłem zdjęcia, usiadłem na murku, a nagle podchodzi do mnie chłopak i mówi – “ten hamburger jest dla Ciebie”

– Ale jak to? Już go nie chcesz?- odparłem

– “Witamy w San Cristobal” – po czym ot tak po prostu sobie poszedł, zanim zdążyłem nawet oczy wyłupić.

Rzeczywiście byłem głodny, więc gest powitalny podwójnie mnie ucieszył. W tym momencie przypomniała mi się historia, gdy “zgubiłem” się kiedyś w górach Beskidu Sądeckiego, chciało mi się bardzo pić, no i na drodze znalazłem nowiutką, zamkniętą butelkę wody mineralnej :) Po takich doświadczeniach aż czasem się boję pomyśleć, że czegoś chcę – jeszcze się spełni i co? ;) :)

Takim oto sposobem dotarłem do San Cristobal – przespałem się dwie noce w hostelu, w którym dla podróżujących rowerzystów pierwsza noc jest za darmo i gdy miałem już opuszczać San Cristobal, przez Miszę, mojego mailowego znajomego do tej pory, poznałem Anię i wylądowaliśmy na couchsurfingu u Hiszpanów, którym chyba nie przypadliśmy w jakiś sposób do gustu, bo wystawili nam neutralne opinie na portalu :) Tak czy inaczej Ania znalazła szybko mieszkanie do wynajęcia i miałem się zatrzymać na kilka dni u niej zanim ogarnę kwestię z oczekiwaną paczką. A że w tym samym kompleksie mieszkań był jeszcze jeden pokój wolny, to zdecydowałem się, że zostanę na dłużej.
A z poznaniem Miszy vel. Pasikonika to śmieszna historia była, bośmy się właśnie tylko mailowo do tej pory kontaktowali, ale dało się wyczuć nić porozumienia, no i takim sposobem poznaliśmy się w końcu pewnego dnia, gdy ten na chwilkę wpadł do San Cristobal. Przez Miszę znam więc Anię, poznałem również Olę, która oprócz tego, że równie pozytywnie zakręcona, to prowadzi bardzo ciekawego bloga: http://mexicomagicoblog.blogspot.mx. Do tego żeby było śmieszniej to Anię i Olę poznałem osobiście wcześniej niż Pasikonika. Do tego Pasikonik pomógł mi, żeby paczka od polskiego producenta namiotów Marabut przyszła do domu jego przyjaciela. A podobno Polacy za granicą tak się nie znoszą – a tutaj proszę, jak człowiek jest człowiekiem, to i pozytywy się dzieją :)

No i tak mija ten miesiąc, pojutrze pedałuję do Gwatemali…

Weekend w Palenque

Zanim wypełnię tę wirtualną przestrzeń zawartością w jakiś sposób odnoszącą się do tematu tego posta muszę podzielić się tym niesmacznym uczuciem, które się miewa, gdy wyplujesz z siebie kilka stron tekstu, a ten w jakiś niewytłumaczalny nawet dla informatyka sposób, gdzieś sobie zniknie w Nirwanie. Tak, czy siak – piszę.

Palenque spędziłem cały weekend, przybywając doń wcześnie w piątek, jak możecie wyczytać w poprzednim poście. Zwiedziłem niesamowite dla mnie ruiny, które wśród Ek Balam, Becan, Calakmul dołączyły do grona moich ulubionych. Dodatkowo wieczorami wybrałem się dwa razy na latynoską dyskotekę, by nieco się pobujać, poczuć klimat, no i oprócz tego nie wiadomo po co, co się po prostu dzieje, a czego nie planujemy :)

Zacznijmy od ruin

Jak zwykle zbudziłem się o poranku, ugotowałem kawę w mojej kwaterze, bardzo nieturystycznej i przeznaczonej raczej dla lokalnych. Znalazłem ją bujając się rowerem po Palenque i jakoś tam po prostu mnie poniosło, spytałem o pokój, zapłaciłem 90 pesos za noc i już. Zalałem kawę, spakowałem plecak i poszedłem na pierwszego busika, zwanego tutaj collectivo, który zawiózł mnie do zamglonych jeszcze o tej porze ruin Palenque. Mgła unosząca się nad ruinami otoczonymi przez dżunglę wzmacnia zdecydowanie odbiór tego starożytnego miasta Majów. Myślałem, że o tak wczesnej porze będe tutaj niemalże sam, ale jak się okazało babinki sprzedające jedzenie, pamiątki, ręcznie wykonane tekstylia zagadywały pierwsze grupy turystów, wylewające się z autokarów. Miało to swój duży plus jak się okazało. A tym dużym plusem był niemiecki przewodnik Max, który mieszka sobie w Playa del Carmen i jest lokalnym przewodnikiem podróżującym z przybyłymi na 3 tygodnie grupami turystów z niemieckojęzycznych krajów, które chcą posmakować Meksyku od Mexico City, aż po Cancun na półwyspie Yucatan, zaliczając na szybkiego najbardziej turystyczne i okrzyczane miejsca. Wiiększość z tych turystów, co zdradził mi zresztą jeden z takiej grupki, Max zalewa znacznie większą ilością informacji ze swojej jakże pojemnej główki, niż są w stanie przyswoić. Nic dziwnego, że Ci po jakimś czasie się wyłączają. W takiej formie podróżowania po prostu w 3 tygodnie nie są w stanie przetworzyć całej tej wiedzy. To jak z kursami komputerowymi oferującymi Ci nie całkiem uczciwie 4-dniowy kurs jakiejś tam technologii(choćby administracja serwerem Apache), zalewając Cię materiałami i masą informacji, a nauczyć się wszystkiego i tak musisz sam w trakcie pracy nad danym zagadnieniem.

Tak czy siak dołączyłem się po cichaczu do grupki niemieckojęzycznej grupy, korzystając z ogromu wiedzy i pasji z jaką Max opowiadał o najmniejszych szczegółach z życia Majów w państwie-mieście Palenque. Podczas tej wspólnej wycieczki po najważniejszych strukturach wpadłem w przyjemną konwersację z kilkoma turystami, a to z Bawarii, a to z Wiednia, a to ze Szwajcarii. Jedni słuchali, drudzy pierdzieli, w oczach trzecich dało się załuważyć chęć opuszczenia ruin i pojechania gdzieś dalej. W końcu podziękowałem Maxowi za to, że w tak energetyczny sposób podzielił się swoją wiedzą i na kilka minut świat zatrzymał się podczas konwersacji z nim. Niesamowity człowiek, lat ponad czterdzieści, również swego czasu dużo podróżujący, z bardzo fajnym, otwartym podejściem. Dyskutowaliśmy na przykaład na temat systemu edukacji, który zamiast wciskać uczniom wiedzę, albo żądać od nich dyscypliny, nauki wedle jakiegoś tam schematu, wienien wzbudzać w dzieciakach naturalną ciekawość i jedynie udostępniać możliwości do zdobywania tej wiedzy, gdyż ciekawość jest czymś właśnie jak najbardziej naturalnym. Wiadomo jednak, że często ten system raczej tą ciekawość zabija wbijając zdobywanie wiedzy w jakiś tam szary schemat.
W końcu wymieniliśmy się kontaktami (Max zresztą wpisał się też w księdze gości :) ), Max zaoferował swoją pomoc we wszystkim, co się tylko da, no i wraz z grupą pognał autokarem do Campeche, co by nie odbiec zbytnio od planu wycieczki. Ja natomiast nieco zgłodniałem i zjadłem sobie śniadanie w postaci kanapek z masłem orzechowym u szczytu świątyni „Templo de la Cruz“, z której ma się świetny widok na najbardziej znaną tutaj „Templo de las Insciptiones“, gdzie dokonano bardzo ważnego odkrycia w postaci sarkofagu króla Pakal-a. O ów odkryciu pisały wówczas gazety z całego świata, porównując to znalezisko do odkrycia słynnego grobu Tutenhamona. Sama światynia nosi jednak nazwę nawiązującą do znalezionego tutaj zbioru hieroglifów, które opisują dużą część historii Palenque.

Siedząc sobie tak w tych ruinach poznałem kolejnego bardzo ciekawego człowieka w osobie Farida, muzyka jazzowego pochodzącego z Zimbabwe, kończącego szkołę muzyczną na Kubie i akutalnie mieszkającego w Kolumbii. Pasjonująca rozmowa pełna przeskoków od tematu do tematu, o życiu, o podróżowaniu, o muzyce, o Kolumbii, wrażeniach z podrózy w Meksyku. Farid zdradził mi również, że przemierzanie lądem granicy z Panamy do Kolumbii przez dżunglę Darien wcale nie jest takie niebezpieczne jak się mówi i że spokojnie mogę się przeprawiać jakąś prywatną łódką. No i nie kryję pewnej ekscytacji tym pomysłem, ale do Panamy jeszcze daleko, także zostańmy narazie jeszcze w Palenque. A Farid namieszał mi w głowie opowieściami o Afryce i Kolumbii, i jak mnie kiedyś w jakie inne przestrzenie rzeczywistości nie zawieje, to i tam zawitam :)

No i wreszcie spotkałem w ruinach małą, 7-8 osobową grupkę Polaków, która wraz z zakręconym podróżniczo księdzem wybrała się na wycieczkę po Meksyku, oczywiście z impulsu tego księdza. Jak mi oznajmiły starsze panie w równie przyjemnej konwersacji jak wspomniane, co roku sobie tak podróżują. Fajnie, że są takie ludki, jak ten księdzu i ciągną za sobą jakieś tam Duszyczki pokazując nieco świata. Księdzu się nadziwić nie mógł, że ja sam sobie tak się bujam na tym rowerze i że zazwyczaj to minimum dwie osoby, wypytał, kiedy sponsorzy i takie tam pierdółki, a na koniec pomachał wraz z sympatyczną grupką ludków spod dolnośląskiego Opola, skąd też pochodzi moja mamita, którą to z kolei przywiało potem aż na wschód do tych zacnych i bardzo dźwięcznych w nazwie Mordów, gdzie miałem okazję i chyba trzeba powiedzieć szczęście rozbijać kolana, przeżywać swoje pierwsze przygody.

Po tych wszystkich spotkaniach pospacerowałem sobie po Palenque, zdrzemnąłem się na 20 minut pod drzewem i w drodze powrotnej zahaczyłem o robiące wrażenie wodospady, by w końcu wylądować w muzeum, w którym można oglądać m.in (kopię) sarkofagu Pakala. Oryginał znajduje się w zamkniętej ze względu na akty wandalizmu świątynię “Templo de las Inscriptiones”. (Przepraszam, początkowo podałem, że oryginał został przetransportowany do muzeum w Mexico City, ale mi się widocznie coś pokiełbasiło…no bo i jak przetransportować ważący kilka ton sarkoag bez żadnego ryzyka uszczerbku tego bezcennego odkrycia)

Z powrotem znowu złapałem collectivo, które w 20 minut dowiozło mnie do miasta. Przemierzyłem kilkanaście z jego małych uliczek, zdążyłem się kilka razy zgubić nie zapamiętawszy adresu ani nazwy swojej kwatery, no ale jakoś w końcu tam dotarłem, by wieczorem zrobić sobie wypad na imprezkę. A takie gubienie się to w sumie całkiem lubię, bo wówczas mamy okazję odkryć, zobaczyć, przeżyć rzeczy, których nie planowaliśmy. Także dzięki temu coś się w nas dzieje nowego, nasz program według, którego działamy przyjmuje nową strukturę i poszerza nasze horyzonty.

Imprezowanie w Palenque

Zacznę od tego, że Palenque jest dość analogowe, bo próżno szukać informacji w internecie na temat miejsc, gdzie możnaby pójśc potańczyć, co jednak wielkim problemem nie jest – po prostu trzeba się puścić w miasto i szlifować swój hiszpański, wypytując napotkanych przechodniów. Takim też sposobem trafiłem do imprezowni o bardzo rdzennej nazwie „California“ ;) Ukryty gdzieś DJ co raz niczym wodzirej zagrzewał ludzi do tańca tekstami jakby z festynu w stylu „Panie pokażcie panom“ i „Panowie pokażcie paniom“ ;) A w jego repertuarze muzycznym głównie muzyka latino, popularna tutaj cumbia – styl muzyczny, który przybył do Ameryki Łacińskiej wraz z afrykańskimi niewolnikami. Z karaibskich plaż Kolumbii i Panamy rozprzestrzenił się na całą Amerykę Łacińską. Co by monotonnie nie było czasem Mr. DJ-u wypełniał przestrzeń reggaeton-em.

Sterotypy mówią o tym, że latynosi/-ski to nad wyraz znakomici tancerze. Szczerze mówiąc, jakoś nie mogłem się o tym przekonać podczas moich dotychczasowych wizyt w dyskotekach. Tak jak i u nas jedynie jednostki mają odwagę wyrażać i tańczyć siebie, oddać się muzyce, rozsiewać jedynym i niepowtarzalnym tańcem energię, wypełniać nią okalającą przestrzeń – wraz z innymi jednostkami…taki „prawdziwy“ taniec potrafi być niczym medytacja, filozofia i tworzyć niesamowitą atmosferę, można przez to poznać niesamowitych ludzi – trzeba tylko tańczyć z wnętrza siebie, a nie odtwarzać jakieś schematy podpatrzone na teledyskach ;) Tak czy inaczej znalazłem „swoich“ ludzi i bujałem się z tą meksykańska grupką przez kilka godzin. Jak już wiecie z poprzednich postów, dość łatwo nawiązuje się tutaj kontakty. Nawet naprężeni chłopcy, którzy przywołują mi nieco klimat naszych dyskotek, zdają się w większości mieć serca gołębie, a ich naprężona poza macho, ma jedynie wabić samice, no i może nieco odstraszać rywali. Wszędzie na świecie takie prężenie przyprawia mnie o uśmiech na twarzy, a jak ów stojący wokoł parkietu panowie z groźną miną, zaczynają wykonywać gesty rodem z amerykańskich filmów, to już w ogóle zaczynam wierzyć, że świat jest całkiem prosty :) Tak czy siak na imprezie jest dość spokojnie, dwóch ochroniarzy stoi przed drzwiami i zagadują do lasek wylegających z klubu, by zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Zanim udałem się w drogę powrotną do mej kwatery napatoczył się drugi gringo poza mną na tej imprezie – no zgadnijcie skąd chłopina przybył – no oczywiście z Francji :) Sympatyczny chłopak, florysta z Lens, którego imienia niestety nie pamiętam ze względu na moją słabą pamięć w tej kwestii :) Pogadaliśmy trochę na zewnątrz z nim i jego meksykańskimi koleżankami, no i stwierdziłem, że pora wracać do domu, gdyż następnego dnia chciałem wyruszyć z Palenque przez Ocosingo do San Cristobal de las Casas.

A o tym już wkrótce…