Pod górkę: Palanque – Ocosingo – Tonina

Blog okraszony zdjęciami, a więc można teraz zabrać się za nadrabianie zaległości tekstowych z mojej podróży rowerem po Meksyku. Z tym pisaniem, to chyba czasem tak jest, jak z uczeniem się do egzaminów na studia. Jak Cię czas nie przyciśnie, to ciężko jakoś przysiąść do tego pisania. Nie to, że się nie chce, nie to, że nie ma się motywacji, ale po prostu jest ta przestrzeń na powiedzenie sobie: ach, jutro, teraz jestem zbyt śpiący, teraz nie mam weny, a pójdę na spacer…itd. itp :)

Tyle słowem wstępu, gdyż teraz przenosimy się o 2000 metrów niżej do miasta Palenque, o którym była mowa w poprzednim wpisie. Wsiadałem na rower, delikatnie zawiany po imprezowaniu, no i wtedy powiedziałem sobie, że to ostatni raz, gdy piję cokolwiek przed kolejnym ciężkim pedałowaniem w górach. Tym bardziej, że nie wiedziałem do końca co mnie czeka…no i dobrze jeszcze nie wyjechałem z Palenque i rozpoczęło się wspinanie pod górę. Jako, że natura z jednej strony dawała mi kopa w postaci tych podjazdów, z drugiej strony bardzo o mnie dbała, rzucając mi na przydrożne drzewa stado małp, przy których zatrzymałem się na kilkanaście minut i przyglądałem, jak sprytnie brykają sobie po drzewkach, aż samiec alfa tego stada wyjców oznajmił mi, że wszystkie laski są jego i mam spadać :) Również widoki rekompensowały wysiłki, ale organizm był znacznie osłabiony “syndromem dnia poprzedniego”. Pierwszego dnia nie zajechałem więc zbyt daleko, chciałem się rozbić nieopodal wodospadu Misol-Ha, ale pan trzasnął mi argumentem iście z Jewropy, że zabronione. Zabronione, bo są chatki do wynajęcia, a że ja nie potrzebuję? Cóż, pech, proszę Pana :) No i takim sposobem rzuciłem jednym i drugim okiem na wodospad Misol-Ha, który jakoś osobiście nie do końca mnie przekonał, tym bardziej, że ciężko było nawet dobre zdjęcie zrobić, bo masa turystów z autobusu zalała mi horyzont.

Popedałowałem więc w kierunku kompleksu wodospadów Agua Azul, ale by tam dotrzeć zabrakło mi już tego dnia światła. Znalazłem za to fajny nocleg pod wiatą, takżę nie musiałem rozbijać namiotu. Pierwsza poranna kawa w górach, która niemalże wylewała mi się kącikami ust, nawadniając przy okazji glebę ;), bo z otwartą buzią podziwiałem pierwszy mój wschód słońca w górach. No i voila dalej pod górkę, aż dotarłem do skrzyżowania, gdzie skręcało się ku wodospadom Agua Azul…zjazd taki, że aż połowe klocków hamulcowych mi zżarło, ale też przy tym duża frajda jechać ponad 60 km/h bez pedałowania. Choć ta radość przy dużych zjazdach w górach ma swoje granice, gdyż gdzieś w podświadomości wiesz, że jak jest bardzo z góry, to kiedyś musi być też bardzo pod górkę :) Ale co tam,  żyje się chwilą i liczy komary, które rozbijają Ci się o wyeksponowane w uśmiechu jedynki :)
Dotarłem do wodospadów i błękit tej wody mnie pozamiatał – stwierdziłem niemalże od razu, że zostaję dzień dłużej. Wypytałem chłopaka, który się kręcił, z ciekawością przyglądając się obładowanemu memu rumakowi, jak to tutaj wygląda i  dostałem propozycję, by za skromne 5 zł rozbić się gdziekolwiek mi się spodoba :) Stwierdziłem, że przekimam się w chatce przykrytej strzechą, to będę mógł wcześniej wyruszyć dnia następnego. Zostawiłem rower w chatce i poszedłem na długi spacer w górę rzeki podziwiać kolejne wodospady, uspokojony informacją, że tutaj jest bezpiecznie i nie ma co zawracać sobie głowy. Po powrocie w głowie zabrzmiał mi Kazik na Żywo w utworze “Jerzy hat eine sztuczna kobieta gekonsruiert”: “…ktoś się nie bał i zajebał mi buty”…no bo zajebał :) No i takim sposobem zostałem w moich klapkach, a w moją późniejszą drogę ku San Cristobal byłem wyposażony w dwie skrajne formy obuwia: klapki i gumowce :) Gumowce wożę ze sobą dzielnie na moje wyprawy po dzungli, choć czasem stwierdzam, że nie do końca są mi potrzebne, ale jak narazie są sytuacje w których mi się przydają, a więc do odwołania wożę dalej :)

W Agua Azul poznałem również Michaela z niemieckiej części Szwajcarii, który podróżuje swoim super-hiper wojskowym transporterem produkcji austryjackiej, marki Pinzgaur, którego to odkupił od osmańskiej armii(zobacz w galerii). Michael też człowiek z komputerami związany, a więc po zakupieniu samochodu przez pół roku przesiedział z instrukcją do samochodu i pięknie go przerobił na pojazd podróżniczy, a jego siostra nadała temu z zewnątrz pięknego wyglądu swoimi malunkami. Przed majsterkowaniem w Pinzgaurze, Michael nie miał bladego pojęcia o samochodach i to mi się właśnie podoba – nie bać się, że się czegoś nie umie, tylko wziąć “manuala” i powoli się tego wszystkiego nauczyć, mając przy tym mnóstwo frajdy, odkrywając dla siebie nową przestrzeń, która nie tylko w kwestii danej materii Cię rozwija i wzbogaca, ale również kształtuje Twój charakter. Ze swojej lodówki zasilanej bateriami słonecznymi wyjął po piwku i tak sobie siedzieliśmy i konwersowaliśmy. Przywiązany do swego autka, Micha, czasem podrygiwał, gdy ciekawi Meksykanie podchodzili i rzecz jasna bez pytania pukali mu w karoserię jego maszyny. Kwestia indywidualizmu i przestrzeni osobistej nie jest w Meksyku po prostu taka istotna, jak w tej kwestii chyba skrajnej Szwajcarii, przynajmniej stereotypowo. Zbliżał się wieczór, umówiliśmy się z Michaelem na śniadanie i mieliśmy sobie pójść spać. On zapewne tak zrobił, ja miałem zamiar, ale tuż po tym jak położyłem się spać wjechał autokar ze studentami nauczania wczesnoszkolnego, którzy wybrali się na obligatoryjną, dwutygodniową wycieczkę krajoznawczą. No i nie zważając za bardzo na mnie usiłującego usnąć zaczęli rozbijać sobie namioty, rozpalil obok mnie ogniosko, zaczęli gotować. Stwierdziłem, że bez sensu jest teraz próbować zasnąć i przyłączyłem się do nich. Zostałem obdarowany strawą i wpadłem z nimi w konwersację, która skończyła się na nauczaniu przeze mnie geografii Ameryki Centralnej. Sam nie byłem orłem z geografii, ale z deczka mnie zatkało, że niekoniecznie się orientują. Ale tak to już jest, więc co wymagać, żeby wiedzieli, gdzie Polska jest. Choć i w tej kwestii zdarzają się przyjemne wyjątki. Polska brzmi jednak dzięki temu bardzo egzotycznie i robi jeszcze większe wrażenie niż powie się, że jest się z Niemiec, czy Francji. Pewnie również poprzez fakt, że niewielu można spotkać tuaj naszych rodaków (no, poza San Cristobal ;) ), a już na pewno garstkę w porównianiu do ilości ludków z przestrzeni francuskiej, o czym już niejednokrotnie wspominałem.

Troszkę sobie porozmawialiśmy, po czym już nie bardzo mając siły na cokolwiek, położyłem się spać na mojej karimatce. Około 4 rano w końcu  musiałem zwrócić uwagę, że miejsce 5 metrów ode mnie jest niezbyt odpowiednie na krzyki i biesiadę przy piwku, tym bardziej, że przy wodospadach 100 metrów dalej jest i pięknie, i dla wszystkich przyjemnie :) Także czasem ten taki brak przestrzeni dla siebie może rzeczywiście męczyć – przez chwilę zrozumiałem MIchaela, z którym zjedliśmy śniadanko, cykneliśmy fotkę i pomachaliśmy na do zobaczenia, bo Micha również buja się ku Ameryce Południowej, także kto wie, gdzie nasze drogi się jeszcze przetną.

Po śniadaniu był czas na liczne kąpiele w przyjemnie chłodnej, błękitnej wodzie, kawie na jednej z wysp, gdzie nie ma nikogo, bo prowadzi do niej tajne przejście, które wyszpiegowałem obserwując chłopaka przechadzającego się cały dzień w okolicach wodospadów i sprzedającego banany turystom. Po kamieniach jednego z wodospadów wbijasz się na wyspę, która cała poprzecinana jest małymi rzeczkami, które niekiedy tworzą małe, urocze wodospady. Dla lokalnych sprzedawców to chyba też łaźnia, jak wywnioskowałem z pozostawionych przez nich przedmiotów :)

W końcu przyszedł czas żeby wyruszać, perspektywa minimum czterech kilomterów ostrego wspinania się pod górkę nie zachęcała, ale jak to przeważnie bywa, to myśli bywają najgorsze, a nie sama rzeczywistość, choć również nie było łatwo i czasem trzeba było przystanąć na złapanie oddechu. I tak wspiąłem się do głównej drogi, zmniejszałem dystans do San Cristobal, a raczej do Ocosingo i ruin w Toninie, które były moim najbliższym celem.

Na noc rozbiłem się w małej dolinie, w polu kukurydzy i po dwugodzinnym gotowaniu padłem. O poranku przywitał mnie właściciel pola, który jednak nie miał żadnych pretensji, a bardziej chciał zaspokoić swoją ciekawość. Potem przybiegł jego syn i nieco z nim pokonwersowałem o jego ojczystym języku Tzeltal. Twierdził, że jest to zupełnie odrębny język od języka Majów, ale jak się okazało jest to jedna z jego odmian, choć fakt, że Tzeltalowie i Tzotzilowie nie są sie w stanie za bardzo porozumieć mówiąc w swoich językach. Od sympatycznego kolegi dowiedziałem się również , że u nich to gotują kobiety, także on mi nie powie, co ja mogę upichcić stosując ser typu Chiapas, a także powiedział mi, że tutejszą wodę z rzeki można spokojnie pić, gdyż oni tak właśnie robią.  Ja się spakowałem, on się w międzyczasie zmył i ruszyłem w dalszą drogę.

Kończyła mi się woda pitna, także zagaworzyłem do jednej ze starszych mieszkanek, jednej z wielu barwnych kolonii-wioseczek, jakie mijałem, czy nie mógłbym zaczerpnąć wody. Milcząc skinęła na kran. Gdy już napełniłem swoje sakwy na wodę, czemu bacznie przyglądała się ów pani, spostrzegłem białe ziarenka suszące się na słońcu i spytałem, co to takiego. Okazało się, że to kawa i że ów pani również troszkę mi chętnie odstąpi swojej kawy za jakieś tam 40 pesos. Niestety najmniejszy banknot jaki miałem to 200 pesos, więc musiałem się nagimnastykować żeby go rozmienić. Zostawiłem rower pod jej domem i poszedłem do sklepu nieopodal – niestety nikt mi nie mógł pomóc. W końcu spytałem w przydomowej kuchni, czy mógłbym coś zjeść, ale, że mam tylko 200 pesos. Udało się –  zjadłem pyszne empanady, porozmawiałem sobie z córką pani kucharki, która studiuje zaocznie w Ocosingo. Ta oczywiście nie omieszkała mnie zapytać, że ja sobie tak podróżuję, a gdzie żona? To, że podróżuję jest zazwyczaj wystarczającą dla pytających wymówką. Spytałem, czy oni z Tzotzilów, czy Tzeltalów – “A my to z Tzotilów, Tzeltalowie to tam hen niżej ku nizinom”. To hen to jakieś 10 km :) No, ale przytaknąłem ze zrozumieniem i wróciłem w końcu do mojej starszej Pani, która nadal siedziała w tej samej pozycji, tyle, że teraz towarzyszyła jej córka ze swoimi dziećmi. Dokonaliśmy rytułału odważania kawy filiżankami i w końcu pojechałem dalej z tym przepięknym aromatem kawy niosącym się za mną :) Później miałem stwierdzić, że to najlepsza kawa, jaką kiedykolwiek piłem. Różnica co do rozpuszczalnej nescafe przygniatała świadomość.

Tego dnia mijałem kolejne wioski, niektóre dzieciaki krzyczały zza płota, albo biegły za mną krzycząc: “Gringo, gringo”. Odkrzykwiałem oczywiście, że jam nie gringo, tylko polacco, ale rzadko dawali za wygraną. Czasem niektóre dzieci rzucały hasło, żeby im dać kilka peso – wychowawczo odpowiadałem, że zapracują, to będą mieli. Normalnie staro się czasem czułem w takich momentach, tak ich umoralniając, ale myślę, że i lepiej dla nich, jak i dla przyszłych turystów, którzy będą przemierzali tę przestrzeń. Jednej nastolatki spytałem się nawet, co to znaczy dla nich ten gringo, czy to białas, czy to Amerykanin, czy co…Wzruszając ramionami odpowiedziała: “No se”. Że ze dwie, trzy propozycję dostałem, że może dziewkę jaką ze wsi bym wziął, to już nawet nie wspominam :)

Ludzie tutaj w górach żyją dość prosto – nie ma zasięgu telefonii komórkowej, jedzą to, co sami wychodują. A resztę wymienią, albo zarobią kilka pesos sprzedając turystom smażone banany, czy kawałek pieczonego kurczaka. Tak mi to również wyjaśnił wspomniany chłopak z kukurydzianej doliny Tzeltalów :) No, ale oczywiście coca-coli nie może w sklepach zabraknąć. Meksyk to podobno największy importer coca-coli ze Stanów – cóż, kraj również niemały, ale fakt, że ta coca-cola jest wszędzie. Nawet w aptece :) Tak jak i głośna muzyka – wyobraźcie sobie, wpadacie do apteki po apap, a tam leci głośne disco, a do tego możecie kupić właśnie colę i papierosy :) No, ale może przez to i mniej są zakłamani, bo u nas apteka kojarzy się niby ze zdrowiem, ale przecież handluje masą specyfików, bez których byśmy się zupełnie obyli normalnie się odżywiając, a że kupujemy jest wynikiem tylko i wyłącznie marketingu firm farmaceutycznych, które zwyczajnie zbijają krocie na wmawianie ludziom, że jakaś chemia jest  dla nich lepsza, że czegoś potrzebują, albo że są za grubi, albo zbyt brzydcy bez najnowszego kremu “ABC, raz dwa trzy, starzejesz się właśnie Ty”. A tutaj przynajmniej nieco szczerzej :)

I tak w końcu z 100m w Palenque wylądowałem w Ocosingo, które leży na 900 metrach. Stamtąd tylko kilka kilomterów dzieliło mnie od Toniny, gdzie chciałem bliżej przyjrzeć się ruinom, które zupełnie nieznane, ale w historii Majów dość istotne, gdyż niejednokrotnie wygrywało konfrontację z pobliskim, popularnym Palenque. W pewnym momencie zastosowali taki sprytny chwyt, że po wygranej konfrontacji z Palenque wzięli w niewolę ich władcę i celowo nie zabijali, by w Palenque nie mógł wstąpić na tron jego następca, który zapewne szybko spróbowałby zrewanżować się za porażkę. Tonina miała porozumienie z mieszczącym się w gwatemalskiej dżungli Peten miastem Tikal, a Palenque z aktualnie honduraskim Copan, do którego się niebawem wybiorę. Ale zanim się porządnie rozkręcę, co do opowiadania o Majach, to może powoli już zakończę i w następnym poście wspomnę o ruinach w Toninie i dalszej drodze ku San Cristobal de las Casas. Wspomnę jeszcze tylko, że Tonina jest oddalona od Ocosingo o kilkanaście kilometrów – dwieśćie metrów wyżej. Dotarłem późnym popołudniem do Toniny i spytałem pani policjantki, czy mogę się rozbić nieopodal ruin, w tym miejscu, gdzie jest fajny domek, miejsce na ognisko itd.,  ale Pani swoją wyprostowaną postawą i mimiką twarzy odmówiła mi zanim wykrztusiła z siebie jakiekolwiek słowo. A gdy już się to stało, wiedziałem, że trzeba mi wesprzeć lokalny biznes w postaci kempingu tuż niedaleko ruin. Cóż, w sumie to trzeba panią pochwalić za patriotyzm lokalny.

Dziesięcioletni syn właścicieli kempingu profesjonalnie wskazał mi miejsce, gdzie mogę się rozbić i poinformował mnie o cenach. Rozbiłem namiot, umyłem się, ugotowałem kolację wykorzystując sprezentowane przez właścicielkę kempingu trzy pomidory, pożegnałem się ze słońcem i gdy się obudziłem, był już nowy dzień…

 

 

 

 

 

Weekend w Palenque

Zanim wypełnię tę wirtualną przestrzeń zawartością w jakiś sposób odnoszącą się do tematu tego posta muszę podzielić się tym niesmacznym uczuciem, które się miewa, gdy wyplujesz z siebie kilka stron tekstu, a ten w jakiś niewytłumaczalny nawet dla informatyka sposób, gdzieś sobie zniknie w Nirwanie. Tak, czy siak – piszę.

Palenque spędziłem cały weekend, przybywając doń wcześnie w piątek, jak możecie wyczytać w poprzednim poście. Zwiedziłem niesamowite dla mnie ruiny, które wśród Ek Balam, Becan, Calakmul dołączyły do grona moich ulubionych. Dodatkowo wieczorami wybrałem się dwa razy na latynoską dyskotekę, by nieco się pobujać, poczuć klimat, no i oprócz tego nie wiadomo po co, co się po prostu dzieje, a czego nie planujemy :)

Zacznijmy od ruin

Jak zwykle zbudziłem się o poranku, ugotowałem kawę w mojej kwaterze, bardzo nieturystycznej i przeznaczonej raczej dla lokalnych. Znalazłem ją bujając się rowerem po Palenque i jakoś tam po prostu mnie poniosło, spytałem o pokój, zapłaciłem 90 pesos za noc i już. Zalałem kawę, spakowałem plecak i poszedłem na pierwszego busika, zwanego tutaj collectivo, który zawiózł mnie do zamglonych jeszcze o tej porze ruin Palenque. Mgła unosząca się nad ruinami otoczonymi przez dżunglę wzmacnia zdecydowanie odbiór tego starożytnego miasta Majów. Myślałem, że o tak wczesnej porze będe tutaj niemalże sam, ale jak się okazało babinki sprzedające jedzenie, pamiątki, ręcznie wykonane tekstylia zagadywały pierwsze grupy turystów, wylewające się z autokarów. Miało to swój duży plus jak się okazało. A tym dużym plusem był niemiecki przewodnik Max, który mieszka sobie w Playa del Carmen i jest lokalnym przewodnikiem podróżującym z przybyłymi na 3 tygodnie grupami turystów z niemieckojęzycznych krajów, które chcą posmakować Meksyku od Mexico City, aż po Cancun na półwyspie Yucatan, zaliczając na szybkiego najbardziej turystyczne i okrzyczane miejsca. Wiiększość z tych turystów, co zdradził mi zresztą jeden z takiej grupki, Max zalewa znacznie większą ilością informacji ze swojej jakże pojemnej główki, niż są w stanie przyswoić. Nic dziwnego, że Ci po jakimś czasie się wyłączają. W takiej formie podróżowania po prostu w 3 tygodnie nie są w stanie przetworzyć całej tej wiedzy. To jak z kursami komputerowymi oferującymi Ci nie całkiem uczciwie 4-dniowy kurs jakiejś tam technologii(choćby administracja serwerem Apache), zalewając Cię materiałami i masą informacji, a nauczyć się wszystkiego i tak musisz sam w trakcie pracy nad danym zagadnieniem.

Tak czy siak dołączyłem się po cichaczu do grupki niemieckojęzycznej grupy, korzystając z ogromu wiedzy i pasji z jaką Max opowiadał o najmniejszych szczegółach z życia Majów w państwie-mieście Palenque. Podczas tej wspólnej wycieczki po najważniejszych strukturach wpadłem w przyjemną konwersację z kilkoma turystami, a to z Bawarii, a to z Wiednia, a to ze Szwajcarii. Jedni słuchali, drudzy pierdzieli, w oczach trzecich dało się załuważyć chęć opuszczenia ruin i pojechania gdzieś dalej. W końcu podziękowałem Maxowi za to, że w tak energetyczny sposób podzielił się swoją wiedzą i na kilka minut świat zatrzymał się podczas konwersacji z nim. Niesamowity człowiek, lat ponad czterdzieści, również swego czasu dużo podróżujący, z bardzo fajnym, otwartym podejściem. Dyskutowaliśmy na przykaład na temat systemu edukacji, który zamiast wciskać uczniom wiedzę, albo żądać od nich dyscypliny, nauki wedle jakiegoś tam schematu, wienien wzbudzać w dzieciakach naturalną ciekawość i jedynie udostępniać możliwości do zdobywania tej wiedzy, gdyż ciekawość jest czymś właśnie jak najbardziej naturalnym. Wiadomo jednak, że często ten system raczej tą ciekawość zabija wbijając zdobywanie wiedzy w jakiś tam szary schemat.
W końcu wymieniliśmy się kontaktami (Max zresztą wpisał się też w księdze gości :) ), Max zaoferował swoją pomoc we wszystkim, co się tylko da, no i wraz z grupą pognał autokarem do Campeche, co by nie odbiec zbytnio od planu wycieczki. Ja natomiast nieco zgłodniałem i zjadłem sobie śniadanie w postaci kanapek z masłem orzechowym u szczytu świątyni „Templo de la Cruz“, z której ma się świetny widok na najbardziej znaną tutaj „Templo de las Insciptiones“, gdzie dokonano bardzo ważnego odkrycia w postaci sarkofagu króla Pakal-a. O ów odkryciu pisały wówczas gazety z całego świata, porównując to znalezisko do odkrycia słynnego grobu Tutenhamona. Sama światynia nosi jednak nazwę nawiązującą do znalezionego tutaj zbioru hieroglifów, które opisują dużą część historii Palenque.

Siedząc sobie tak w tych ruinach poznałem kolejnego bardzo ciekawego człowieka w osobie Farida, muzyka jazzowego pochodzącego z Zimbabwe, kończącego szkołę muzyczną na Kubie i akutalnie mieszkającego w Kolumbii. Pasjonująca rozmowa pełna przeskoków od tematu do tematu, o życiu, o podróżowaniu, o muzyce, o Kolumbii, wrażeniach z podrózy w Meksyku. Farid zdradził mi również, że przemierzanie lądem granicy z Panamy do Kolumbii przez dżunglę Darien wcale nie jest takie niebezpieczne jak się mówi i że spokojnie mogę się przeprawiać jakąś prywatną łódką. No i nie kryję pewnej ekscytacji tym pomysłem, ale do Panamy jeszcze daleko, także zostańmy narazie jeszcze w Palenque. A Farid namieszał mi w głowie opowieściami o Afryce i Kolumbii, i jak mnie kiedyś w jakie inne przestrzenie rzeczywistości nie zawieje, to i tam zawitam :)

No i wreszcie spotkałem w ruinach małą, 7-8 osobową grupkę Polaków, która wraz z zakręconym podróżniczo księdzem wybrała się na wycieczkę po Meksyku, oczywiście z impulsu tego księdza. Jak mi oznajmiły starsze panie w równie przyjemnej konwersacji jak wspomniane, co roku sobie tak podróżują. Fajnie, że są takie ludki, jak ten księdzu i ciągną za sobą jakieś tam Duszyczki pokazując nieco świata. Księdzu się nadziwić nie mógł, że ja sam sobie tak się bujam na tym rowerze i że zazwyczaj to minimum dwie osoby, wypytał, kiedy sponsorzy i takie tam pierdółki, a na koniec pomachał wraz z sympatyczną grupką ludków spod dolnośląskiego Opola, skąd też pochodzi moja mamita, którą to z kolei przywiało potem aż na wschód do tych zacnych i bardzo dźwięcznych w nazwie Mordów, gdzie miałem okazję i chyba trzeba powiedzieć szczęście rozbijać kolana, przeżywać swoje pierwsze przygody.

Po tych wszystkich spotkaniach pospacerowałem sobie po Palenque, zdrzemnąłem się na 20 minut pod drzewem i w drodze powrotnej zahaczyłem o robiące wrażenie wodospady, by w końcu wylądować w muzeum, w którym można oglądać m.in (kopię) sarkofagu Pakala. Oryginał znajduje się w zamkniętej ze względu na akty wandalizmu świątynię “Templo de las Inscriptiones”. (Przepraszam, początkowo podałem, że oryginał został przetransportowany do muzeum w Mexico City, ale mi się widocznie coś pokiełbasiło…no bo i jak przetransportować ważący kilka ton sarkoag bez żadnego ryzyka uszczerbku tego bezcennego odkrycia)

Z powrotem znowu złapałem collectivo, które w 20 minut dowiozło mnie do miasta. Przemierzyłem kilkanaście z jego małych uliczek, zdążyłem się kilka razy zgubić nie zapamiętawszy adresu ani nazwy swojej kwatery, no ale jakoś w końcu tam dotarłem, by wieczorem zrobić sobie wypad na imprezkę. A takie gubienie się to w sumie całkiem lubię, bo wówczas mamy okazję odkryć, zobaczyć, przeżyć rzeczy, których nie planowaliśmy. Także dzięki temu coś się w nas dzieje nowego, nasz program według, którego działamy przyjmuje nową strukturę i poszerza nasze horyzonty.

Imprezowanie w Palenque

Zacznę od tego, że Palenque jest dość analogowe, bo próżno szukać informacji w internecie na temat miejsc, gdzie możnaby pójśc potańczyć, co jednak wielkim problemem nie jest – po prostu trzeba się puścić w miasto i szlifować swój hiszpański, wypytując napotkanych przechodniów. Takim też sposobem trafiłem do imprezowni o bardzo rdzennej nazwie „California“ ;) Ukryty gdzieś DJ co raz niczym wodzirej zagrzewał ludzi do tańca tekstami jakby z festynu w stylu „Panie pokażcie panom“ i „Panowie pokażcie paniom“ ;) A w jego repertuarze muzycznym głównie muzyka latino, popularna tutaj cumbia – styl muzyczny, który przybył do Ameryki Łacińskiej wraz z afrykańskimi niewolnikami. Z karaibskich plaż Kolumbii i Panamy rozprzestrzenił się na całą Amerykę Łacińską. Co by monotonnie nie było czasem Mr. DJ-u wypełniał przestrzeń reggaeton-em.

Sterotypy mówią o tym, że latynosi/-ski to nad wyraz znakomici tancerze. Szczerze mówiąc, jakoś nie mogłem się o tym przekonać podczas moich dotychczasowych wizyt w dyskotekach. Tak jak i u nas jedynie jednostki mają odwagę wyrażać i tańczyć siebie, oddać się muzyce, rozsiewać jedynym i niepowtarzalnym tańcem energię, wypełniać nią okalającą przestrzeń – wraz z innymi jednostkami…taki „prawdziwy“ taniec potrafi być niczym medytacja, filozofia i tworzyć niesamowitą atmosferę, można przez to poznać niesamowitych ludzi – trzeba tylko tańczyć z wnętrza siebie, a nie odtwarzać jakieś schematy podpatrzone na teledyskach ;) Tak czy inaczej znalazłem „swoich“ ludzi i bujałem się z tą meksykańska grupką przez kilka godzin. Jak już wiecie z poprzednich postów, dość łatwo nawiązuje się tutaj kontakty. Nawet naprężeni chłopcy, którzy przywołują mi nieco klimat naszych dyskotek, zdają się w większości mieć serca gołębie, a ich naprężona poza macho, ma jedynie wabić samice, no i może nieco odstraszać rywali. Wszędzie na świecie takie prężenie przyprawia mnie o uśmiech na twarzy, a jak ów stojący wokoł parkietu panowie z groźną miną, zaczynają wykonywać gesty rodem z amerykańskich filmów, to już w ogóle zaczynam wierzyć, że świat jest całkiem prosty :) Tak czy siak na imprezie jest dość spokojnie, dwóch ochroniarzy stoi przed drzwiami i zagadują do lasek wylegających z klubu, by zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Zanim udałem się w drogę powrotną do mej kwatery napatoczył się drugi gringo poza mną na tej imprezie – no zgadnijcie skąd chłopina przybył – no oczywiście z Francji :) Sympatyczny chłopak, florysta z Lens, którego imienia niestety nie pamiętam ze względu na moją słabą pamięć w tej kwestii :) Pogadaliśmy trochę na zewnątrz z nim i jego meksykańskimi koleżankami, no i stwierdziłem, że pora wracać do domu, gdyż następnego dnia chciałem wyruszyć z Palenque przez Ocosingo do San Cristobal de las Casas.

A o tym już wkrótce…