Cyrkowiec w Akumal

No i znowóż nieco utknąłem. Jestem w Akumal – małym miasteczku, w którym miałem zatrzymać się tylko na 1 dzień…lecz wydarzenia ostatnich dni nie pozwalają stąd wyjechać.

Gdy wyjechałem o poranku z Playa del Carmen miałem zatrzymać się w Akumal na nurkowanie, gdyż na leżącej nieopodal miasta plaży istnieją wspaniałe warunki do podziwiania istot morskich z Morza Karaibskiego, o czym mogłem się przekonać na własne oczy podziwiając duże żółwie, mnóstwo kolorowych ryb, przypominających czasy, gdy bawiłem się jako dziecko w akwarium. Oprócz tego widziałem kilka razy rybę płaszczkę, która znana jest między innymi z tego, że zabrała z tego świata znanego “Łowcę Krokodyli”, którego niektórzy z was pewnie widzieli w telewizji Animal Planet.

Wieczorową porą postanowiła odwiedzić mnie przyjaciółka z Playa del Carmen – Caro. Po przygodach z nurkowaniem, kolejnych nowych znajomościach na plaży(widok roweru z sakwami przyciąga :)(, postanowiłem, że zostanę na noc. Z plaży wybraliśmy się do nieturystycznej części miejscowości Akumal, leżącej po drugiej stronie autostrady. Miasteczko, a w zasadzie wioska, jest otoczone przez dżunglę, a więc idealne warunki, by znaleźć miejsce na nocleg w namiocie – pomyśleliśmy. Krążyliśmy po miasteczku i zaraz wpadliśmy na duży plac, gdzie wycięto dżunglę – prawdopodobnie powstanie tam boisko do piłki nożnej, a akutalnie stał tam duży namiot cyrkowy. Poszliśmy do przyczepy, w której mieszkali cyrkowcy, by spytać, czy możemy się rozbić obok. Oczywiście się zgodzili i zaproponowali rozbicie naszego namiotu w ich wielkim namiocie. Nieco przemoczeni po deszczowym dniu rozbiliśmy namiot i gdy już zaczęliśmy się cieszyć z faktu, że zaraz wskoczymy do ciepłego namiotu degustując herbatkę, przyszła do nas Mari, cyrkowa mama i poprosiła byśmy przenieśli namiot poza cyrk, ponieważ dostała telefon od władz Akumal z prośbą, by zorganizować małą fetę dla dzieci, która pierwotnie miała się odbyć na świeżym powietrzu, ale deszcz uczynił ten plan niemożliwym. Cyrkowcy oczywiście zgodzili się i za 20 minut mieliśmy jakieś 100 osób w cyrkowym namiocie, klauna i mnóstwo jedzenia. Sama impreza była zorganiozwana dla dzieci przed świętami Bożego Narodzenia przez lokalną społeczność. Paradowałem w samej bieliźnie, przykryty tylko długą kurtką i pstrykałem zdjęcia. To była okazja, by lokalna społecznośc dowiedziała się, że istnieje sobie typek z kamerą, któy buja się na rowerze po ich okolicy. Fakt tego spotkania przyczynił się również do tego, że przyjęto nas bardzo serdecznie, poczęstowano jedzonkiem, zaproposzono do uczestnictwa w całej imprezie.

Rano postanowiliśmy, że zostaniemy na przedstawienie cyrkowe, gdyż w przeciągu dnia zaprzyjaźniliśmy się z rodziną cyrkową- tatą clownem, mamą treserką psów, 13-letnią mistrzynią hula-hop oraz akrobatką, 7-letnim clownem w postaci przesłodkiej dziewczynki o cukierkowym imieniu Bonbon oraz najmniejszym członkiem rodziny 3-letnim tancerzem i pajacem.

Samo przedstawienie zrobiło na mnie duże wrażenie – cały cyrk był owocem pracy 5-osobowej rodziny. Niesamowite, przecież trzeba ogarnąć tyle rzeczy, by prowadzić cyrk, a oni robią to intuicyjnie, wspaniale przy tym współpracując, zbytnio też nie stresując się wszystkim. Cała organizacja cyrku, wszystkie syuacje, to jedna wielka improwizacja. Tak też znajoma Caro została pierwszego cyrkowego wieczoru sprzedawczynią pop-cornu i bileterką, ja zaś nadwornym fotografem oraz stróżem psów i hula-hop przed ciekawskimi dzieciakami.

Każdego wieczoru była pełna sala, najbardziej udany występ był jednak drugiego dnia. Mnóstwo ludzi i znakomity odbiór publiczności – widać było, że ludzie doskonale się bawią: a do repertuaru show należały: skecze z udziałem całej rodziny – każdego dnia inna scenka rodzajowa, taniec 13-letniej Yani do jej ulubionej piosenki Szakiry “I am crazy” (tak, Yani jest szalona ;)), jej występ z hula-hop oraz gimnastyka artsytyczna. Oprócz tego widzowie mogli podziwiwać sztuczki z psiakami, które są dażone dużą miłością przez cyrkową mamę – ich treserką. W między czasie tata cyrkowy – clown – zabawiał żartami. Dwoje najmłodszych dzieci, to po prostu czysta miłość – widać w tych dzieciakach, w całej rodzinie, taki luz, szczęście po prostu. Bonbon była tańczącą myszką miki, śwnietnie tańczącą księżniczką w choreografii bardzo spontanicznej, ukazującej jednak świetne wyczucie rytmu, poczucie humoru. Bonbon to mały clown, z wszystkiego sobie żartuje :) Gdy jej brat wywrócił się i zaczął płakać, spytałem Bonbon, czy ona też by płakała, gdyby tak samo się przewróciło. Ta odparła z jej rozbrajającym uśmiechem, że w ogóle by nie płakała, tylko leżąc policzyłaby mrówki :) Po prostu czad i czysta radość obcować z tymi ludźmi. Trzeba wspomnieć jeszcze o tym, co robił najmłodszy członek cyrku – El Paiacco o imienu Ejner. El Paiacco podczas 3 wieczorów wystąpił tylko raz – tańcząc do jakiejś melodii o miłości i zgrywając macho – trudno było powstrzymać śmiech i zachwyt :)

Po każdym występie siadaliśmy wszyscy razem przy stole, jedliśmy TAMALES, piliśmy kawę, dojadaliśmy resztki popcornu i rozmawialiśmy sobie w luźnej atmosferze – ja korzystałem dużo z pomocy chilijskiej znajomej Caro, która była moim angielsko-hiszpańsim tłumaczem. Czasem dłubałem sobie w słowniku, starałem się rozumieć konteksty, niekiedy się odzywałem :)

Dzisiaj rano przy porannej kawie zostaliśmy uraczeni pyszną tortillą z sosem mole, a na wierzchu jeden z rodzajów białego sera, który jest istotnym elementem kuchni meksykańskiej. Podobnie jest z wszelakimi sosami, wspomniane mole to słodki sos z czekolady – każdy robi go inaczej, jeden jest bardziej słodki, drugi wzmacniany papryczkami habanero.

Co tam jeszcze? Ano byliśmy z Caro w dżungli mimo ostrzeżeń przesądnych chyba nieco mieszkańców (mam nadzieję, że dobrze oceniam sytuację ;) ). Pewna starsza pani z sąsiadującego domu przyszła któregoś wieczora ostrzegając, że widziała 2 pantery, byśmy bardzo uważali. Podziękowaliśmy. Za 3 minuty słyszymy tę samą starszą panią opowiadającą historię innym ludziom, że widziała…3 pantery…to trochę mnie rozluźniło, myślę, że po prostu pani nieco nudno było i chciała pogawędzić. Policjanci potwierdzili jednak, że w okolicy są pantery – te jednak nie zbliżają się do ludzi.

Inny pan ostrzegł nas, byśmy rozbili namiot dalej od dżungli (co zrobiliśmy ze względu na cień o poranku)…ze względu na jadowite węże, których jest tutaj mnóstwo. Inni ludzie mówią, że śmiertelnych jadowitych węży tu nie ma, tylko boa. Także trzeba było się przekonać na własne oczy. Zanim jeszcze weszliśmy do dżungli, musiałem iść nieopodal za potrzebą i tam w kamieniach zobaczyłem węża..sądząc po zdjęciach był większy niż przypuszczałem. Ten jednak zaczął ewakuację dużo wcześniej niż go spostrzegłem bezszelestnie znikając między kamieniami.

Będąc jeszcze w Cancun zakupiłem sobie gumowce, by bezpiecznie móc stąpać w dżungli. W końcu wbiliśmy między kolczastymi drutami, gdyż duża część dżungli jest prywatyzowana, np. przez firmy energetyczne. Jakoś czuję, że to niezbyt dobry pomysł…podobnie jak jest z plażami – do takich miejsc muszą mieć prawo dostępu wszyscy ludzie, a nie tylko Ci, którzy sobie dany kawałek ziemii wykupią…i np. wycinają dżunglę.

W samej dżungli na obrzeżach widać mnóstwo śmieci. Orientacja w jej gęstwinie nie jest łatwa – mam jednak telefon z GPS, który pozwolił na łatwy późniejszy powrót do miejsca kempingu. Poruszaliśmy się drogami zrobionymi przez miejscowych, bardzo łątwo się jednak wśród nich zgubić, gdyż jest ich mnóstwo, często jedna droga się kończy, a kilka metrów dalej zaczyna druga itd. W każdym bądź razie niesamowite są dźwięki z dżungli i bogactwo życia w niej – szczególnie dużo radości przynoszą pięknie tańczące ze sobą pary motyli. Zrobiłem kilka kolejnych zdjęć, połaziłem po drzewach, posłuchałem dźwięków dżungli, podziwiałem tworzoce nią rośliny i zwierzęta. Naprawdę ciekawa 2-3 godzinna wędrówka.

A wieczorami gram sobie z lokalnymi chłopakami w piłkę nożną. Idziesz na boisko, nie zdążysz usiedzieć 5 minut, a już pytają Cię, czy chcesz się dołączyć, wypytują o różne szczegóły, próbując zobaczyć, co z Ciebie za typek. Ludzie są bardzo otwarci, szczególnie dzieciaki. Niemal całe moje szkolne i uniwersyteckie lata grałem w piłkę nożną, w ostatnich pięciu, gdzie mieszkałem w Berlinie – dużo mniej. Wczoraj na nowo odkryłem radość i chyba kupię sobie piłkę – po to, by nieco wrócić do formy sprzed lat oraz po to, by w łatwy sposób poznać nowych ludzi :)

A pewnien gość cyrkowy poprosił mnie, bym zrobił zdjęcia jego rodzinie. Ma dzisiaj przyjść o piątej na plac cyrkowy i lecimy do niego na fotografowanie :)

Oczywiście odkrywam tutaj również nowe smaki – Rello nergo – kurczak w zupie z wspomnianym mole – w tutejszym “barze mlecznym” mole jest bardzo ostre – można się zajadać i rozkoszować, popijając sok ze świeżych pomarańczy. Wszystko oczywiście w śmiesznych cenach – za 10 złotych dostaniesz obiad, którego smak wyryje Ci się w pamięci na długie godziny, wypijesz sok z pomarańczy albo owoców jamajki (tak się ten owoc nazywa :) ). Wszystko jest przyżądzone pod wiatą przylegającą do domu gospodarzy. Trudno mi w tej chwili znaleźć odpowiednie słowo dla tego typu miejsc – nie jest to restauracja – nic eleganckiego, bardziej jak bar mleczny, czy też kuchnia domowa. Pod tą wiatą ustawiasz kilka plastikowych mebli ogrodowych i tak prowadzisz sobie interes. W kuchni przechadza się starsza pani, u której czuć ogromną wiedzę i doświadczenie w kuchni. Ta dogląda swoje nastoletnie wnuczki, czy robią wszystko należycie. Fascynujące są te obrazki, jak wszystko fajnie sobie funkcjonuje bez zbędnego definiowania ról…naturalnie, bez większego stresu i pośpiechu.

Czas nagli, spadam powoli z kafejki internetowej. Zanim jednak muszę się podzielić jezscze jedną historią. Drugiej nocy przyjechał na plac, gdzie jesteśmy rozbici, autokar z ludkami ze stolicy Mexico City. Wyległo z niego dużo młodych ludków, rozbiło namioty, po czym zaczęli tańczyć w kółku. Przypominało to z daleka jakiś rytułał. Oczywiście nie mogliśmy przegapić takiej okazji i podeszliśmy bliżej. Istotnie był to rytułał, jak się okazało, rytułał tańca azteckiego. Półwysep Yucatan, gdzie się teraz znajduję, to rejon Majów, a nie Azteków. Aztekowie żyli w centralnym Meksyku (po szczegóły zapraszam np. na Wikipedię ;) ). Zrobiłem ostrożnie kilka zdjęć, bujałem się do muzyki obserwując tańczących w kole. Po jakimś czasie zostaliśmy zaproszeni do tańca. Musieliśmy zostać namaszczeni przez parę szamańską kadzidłem o bardzo przyjemnym, słodkim zapachu. Jak się zdawkowo dowiedziałem, była to kora ze specjalnego rodzaju drzewa. Wśród tańczących było dużo “całkiem zwyczajnych” Meksykanów, kilka osób jednakże widać, że wychowało się w istniejących zapewne gdzieś tam azteckich wioskach. Mówili bardzo specyficznych hiszpańskim – dało się wychwycić, że hiszpański nie jest ich rodowitym językiem- mówili bardzo gardłowo, postaram się dowiedzieć na trasie, co to za język, gdyż fonetyka była bardzo specyficzna, wymowa bardzo gardłowa. I tak przetańczyliśmy sobie tej nocy 2-3 godziny do muzyki bębniarza, który znajdował się w centrum koła, zaraz obok naczynia z tlącym się kadzidłem….

Mnóstwo się dzieje, postaram się wyrobić w sobie jakąś małą dyscyplinę i robić codziennie zapiski, by te chwile mi nie umknęły, no i bym mógł się tym podzielić. Z drugiej strony dobrze zachować pewne chwile dla siebie i całkowicie oddać się aktualnym wydarzeniom – być tu i teraz.

Sylwestra spędzam z cyrkowcami, 1-2 grudnia chcę jednak wyruszyć ku Tulum i Punta Allen, miejscowości znajdującej się w rezerwacie przyrody, na takim małym cypelku, otoczonym Morzem Karaibskim. Dużo przygód, ale już powoli chce mi się ruszyć w drogę, popedałować nieco…mimo faktu, że zostałem przez cyrkowców zaproszony, by dołączyć do cyrku i podróżować z nimi :)

Na koniec życzę Wam szalonej imprezy sylwestrowej oraz ciekawego czasu w najbliższej przyszłości, w tzw. nowym roku :)

P.S: wybaczcie, zdjęcia będą innym razem.

Playa del Carmen: wsiadam na rower!

Po wielu wspaniałych chwilach z przyjaciółmi tutaj w Playa del Carmen ciężko mi wyjeżdżać. Mógłbym sobie wyobrazić scenariusz, by osiąść w tym mieście. Przez te 2-3 tygodnie zyskałem grupę pięknych przyjaciół – ludzi dbających o siebie nawzajem, okazujących sobie w otwarty sposób uczucia, dzielących się wszystkim, co tylko mają i nie przejmujących się zbytnio rzeczami takimi jak pieniądze, czy oczekiwania społeczne.

Jednakże jestem w takim punkcie podróży, że ciągnie mnie dalej. Wiem, że do Playa del Carmen będę mógł wrócić zawsze i zawsze jestem tutaj mile widziany. Poznałem to miasto od zupełnie innej strony, podobnie zresztą jak Cancun – miasto, a nie zbudowana czesto plastikowa rzeczywistosc w Zona Hotelara. Obydwa miejsca to znane resorty masowej turystyki, dzięki couchsurferce Audrinie w Cancun i grupie przyjaciół tutaj w Playa miałem okazję zobaczyć prawdziwy Meksyk, codzienność, życie prostych, ale jakże wartościowych, cieplych, otwartych ludzi. Podczas wielu godzin spędzonych w kuchni, wizyt w ulicznych budkach z jedzeniem poznałem, jak wspaniała jest meksykańska kuchnia, nauczyłem się robić jakże ważne w meksykańskiej kuchni sosy. Każda spróbowana potrawa jest jak oddzielny rozdział w powieści, każda lepsza od tej poprzedniej. Podzielę się z Wami szczegółami kuchni meksykańskiej w jakimś oddzielnym poście, gdyż teraz udam się już na spoczynek, by zbierać siły na pedałowanie w kierunku Tulum i Punta Allen.

Jeden z ulubionych moich pisarzy, Hermann Hesse, napisał, że życie jest pasmem pożegnań, sztuką, której uczymy się całe życie… w tej chwili po raz kolejny rozumiem ciężar tych słów.

Dziękuję Playa, dziękuję Piękni Ludzie! (Caro, Gabo, Omar, Carla, Adrianna, Mala, Sviet, muzycy z Chetumal, panie z pralni, chłopaki z pobliskiej budki ze świeżą tortillą …i wszyscy Ci, którzy pozostawili uśmiech, nie pozostawiając imienia…)