No i jestem. Jeszcze nie w ruinach, gdyż postanowiłem poświęcić na nie cały jutrzejszy dzień, tym sposobem mając całkiem luźny dzień w Palenque. Czas na uzupełnienie zakupów w super, super markiecie i swobodny spacer po mieście. A ono żyje i to jak! Bardzo pozytywnie przywitało mnie swoją dynamiką, tysiące małych historii w szybkim, meksykańskim tempie. Tempo napędzane przez samochody, klaksony, wykrzykujących ludzi reklamujących swoje towary. Kilka kobiet karmiących na ulicy piersią próbuje jakoś zwolnić to tempo, ale mimo wszystko żwawy ten teatr rzeczywistości.
Po dwugodzinnym pedałowaniu przez wiejskie okolice, rozmowie z sympatycznymi, lokalnymi policjantami, którzy poruszali się w tempie żółwia po drodze, która średnio co 500 metrów została zmyta przez rzekę podczas obfitych opadów deszczu. Widać, że lokalni poszli po rozum do głowy, bo wokół tych dziur mnóstwo teraz betonowych kręgów, by zrobić pod drogą miejsce dla wody, która zwyczajnie szukała sobie przestrzeni w świecie i nie dbała o to, że jakiś tam asfalt Do tego panowie policjanci transportowali jakieś schody od trybun na zapewne zmontowanej na poczekaniu przyczepce – tak to przynajmniej wyglądało. Kolejny raz improwizacja w najlepszym wydaniu – mi się to tam bardzo podoba
Co do gotowania, bo przecież podróżująć po Meksyku nie można o tym nie wspomnieć – zakupiłem proszek do pieczenia i na próżno szukać tutaj jajek w proszku. Pewnie i u nas trzeba by się naszukać – książka “Outdoorpraxis” z bardzo dobrego, zdaje się niemieckiego wydawnictwa ReiseKnowHow poddała mi ten pomysł, by zastąpić trudne w transporcie jajka, sproszkowaną ich wersją.
Tak czy inaczej wożę teraz ze sobą mąkę i proszek do pieczenia, i będę sobie jakieś tam ciastka i bułeczki na tłuszczu wypiekał, a gdy znajdzie się dogodne miejsce, to zamierzam wypróbować zbudowanie w ziemi własnego pieca, o którym pisze autor wspomnianej, niemieckiej książki.
A dzisiaj wieczorem “Andzia ma wychodne” – idę zobaczyć, jak się bawi Palenque i powyginać się do gumbii i reggaetonu – za nic nie potrafię tańczyć salsy, ale co tam, będzie GaworDance – jak dotąd miałem z nim same dobre doświadczenia (no, może poza kilkoma epizodami na naszej polskiej glebie, gdzie “agresja wciąż podstawową zasadą” i chłopaki martwili się o to, że ich to za mały, no i musieli czasem się przypierpapier… ).
No i wracając z supermarkietu nie mogłem trafić do mojej noclegowni, bardzo nieturystycznej, bardzo meksykańskiej. Nie pamiętałem jak się nazywa, ulicy też sobie nie zapisałem – jakoś w końcu trafiłem, poznając przy tym kilka z tych miejsc, których widzieć nie zaplanowałem….
A pedałując w stronę Palenque widać już góry…gęba się cieszy, a mięśnie nóg czekają na wyzwanie
Tymczasem!