W okolicach Palenque deszczowo – dzień przerwy

No i prawie jestem – obozuję sobie jakieś 40 km od Palenque, niedaleko drogi, tuż przy płocie jednego z setek ranczo, które palikami zagradzają tyle fajnych miejsc na rozbicie namiotu. No, ale nie chcę wpychać się na chama za płot i tak znalazłem sobie w końcu całkiem fajne miejsce, a i właściciel – poruszjący się na koniu niczym kowboj z westernu (tyle, że tutaj zielono, a nie żółto) – całkiem przyjaźnie zapytał mnie, czy nie chcę rozbić się gdzieś na terenie ranczo.

Pogoda mi się dzisiaj udzieliła. Cały dzień padało, a więc postanowiłem, że spędzę sobie dzień w moim całkiem przytulnym domku – namiocie. Znowóż w pełni przyjemnie się w nim obcuje, po tym jak udało mi się znaleźć fajne rozwiązanie dla moich połamanych rurek, jeszcze kilka dni temu, gdy obozowałem nad jeziorem Silvituc. W jednym ze sklepów z materiałami budowlanymi, tak zupełnie na czuja, zakupiłem kilka plastikowych rurek hydraulicznych, które znakomicie pasują w otwory tropiku i tym sposobem mój namiot ma swoją starą, całkiem geometryczną formę i nie przypomina już wytworu kubizmu :)

Do tego kolejna dobra informacja – producent Marabut wysłał rurki w ramach gwarancji do znajomego w San Cristobal de las Casas, do którego udam się po Palenque. Tak w ogóle, to miałem tam dotrzeć dopiero za 2-3 tygodnie, ale dzisiaj studiując mapę zmieniłem nieco planowaną trasę. Fakt, że rurki mają dotrzeć w najbliższym tygodniu również na to wpłynął. A z tym znajomym, to taka śmieszna historia – nigdy człowieka nie widziałem, ale spodobał mi się jego blog. Trafiłem nań jeszcze siedząc w mieszkaniu, w Berlinie, szukając informacji o Meksyku. Kolejnym tzw. zbiegiem okoliczności był fakt, że jakieś 2 lata temu mój brat podesłał mi adres tego bloga o bardzo wdzięcznym tytule “Jak przebimbać sobie życie” :) Napisałem do autora i zdaje się, że mamy ze sobą wiele wspólnego, stąd zamierzam się z nim spotkać w San Cristobal, tym bardziej, że dobry chłopina pomaga mi w kwestii tych rurek, a wymiany maili z nim przesympatyczne :)

Jutro pogoda ma się już poprawić, a więc ruszę zwiedzać ruiny Palenque, na których temat sie dzisiaj nieco naczytałem, mając na to ten cały wolny dzień :) Deszcz uderzał sobie o tropik, a ja popijałem kakao wertując mapę, czytając – czy to przewodnik, czy to o historii Majów, czy też o węglowodanach, tłuszczach, białkach i zapotrzebowaniu nań naszego organizmu. Taki dzień jest dobry na reorganizację rzeczy w sakwach, naostrzenie noży, wyjęcie sobie zalegającej głowy kleszcza z dużego palca u nogi, czy innych podobnych rzeczy, na które nie znajduje się miejsca w przestrzeni czasowej codziennego podróżowania.

Po wieczorze poetyckim za Escarsegą kolejne dwie noce spędziłem nad rzekami – jedną szybkopłynącą rzeką górską, której nie ma nawet na mapie. Było to miejsce o tyle specjalne, że skryte nieco w dżungli i poranna kawa przyniosła mi wiele radości, tak, że aż zapuściłem się nieco w głąb. Widoki, wszechobecne zwierzaki, generalnie cała atmosfera tego miejsca zmiotły mnie z nóg i ocknąłem się dopiero po 13, także niewiele zostało z dnia na pedałowanie. Oczywiście narobiłem mnóstwo zdjęć i postaram się choć jedno z tego miejsca wrzucić.

Kolejna noc znowóż nad rzeką, tym razem dużo większą Rio Champan. Noc niczym dzień, na niebie księżyc niemal w pełni – nawet nie potrzebowałem żadnej dodatkowej sygnalizacji dźwiękowo-świetlnej przy mojej wędce, by widzieć jej czubek i złapać kilka bardzo dobrze biorących rybek. Znowóż chyba sumy, choć tym razem jakieś inne :) Najpierw jednak musiałem sobie załatwić przynętę. Na złapanie własnej było już za ciemno, więc pojechałem po rozbiciu namiotu do wsi, gdzie szybko wypytałem, gdzie mogę kupić kawałek ryby :) Po 15 minutach byłem z powrotem przy obozowisku, które znajdowało się niemalże pod mostem. Także śmiało można powiedzieć, że Gawor czasem mieszka sobie pod mostem ;) Ryby brały bardzo dobrze, lecz większość wypuściłem, tym bardziej, że już troszkę chyba za dużo ich w moim menu, w ostatnim czasie.

Gdyby nie zatyczki do uszu, ta noc przy drodze byłaby ciężka, tym bardziej, że niektóre auta przekraczają chyba wszelkie możliwe normy emisji dźwięków – nie wiem, jak one jeszcze jeżdżą, ciężarówki ala nasz Robur :) , pewnie z 5 dziur w tłumiku.

A o poranku grupa meksykańskich robotników drogowych bacznie przyglądała się przez 2 godziny, jak domniemany gringo składa obóz i pakuje sakwy na rower – jest nawet pamiątkowe zdjęcie :) Sytuacja miała się tak: generalnie jest sobie dwudziestu robotników. 20 robotników patrzy się na mnie z mostu. Przyjeżdża wywrotka z piachem i znika w tym samym nienznanym kierunku, z którego przybyła. 4 robotników idzie rozrzucić piach, 16 robotników patrzy się na mnie. 4 robotników kończy pracę po pół godziny i znowu 20 się na mnie patrzy. Czekają na drugą ciężarówkę…no i tak mija im dzień w pracy :) No, ale nie ma co gadać, chłopaki pomogli mi wtachać na górę sakwy i z zainteresowaniem przyglądali się, jak to możliwe, że zmieszczę wszystko na rowerze :) Zdjęcie zaproponowali sami, potem pomachali i jestem. Po Quintana Roo, Yucatanie, opuściłem kolejny stan Meksyku – Campeche i przywitał mnie czwarty z nich – Tabasco. Niezbyt przyjemnie, bo droga bardzo ruchliwa i chyba pierwszy raz podczas mojego pedałowania tutaj zwymyślałem kilka razy kierowcę, jak z prędkością stu kilometrów na godzinę mijał mnie oddalony o jakieś pół metra swym gigantycznym truckiem, niejednokrotnie wprawiając mnie w duże turbulencje. No, ale jakoś dałem radę :) Przejechałem mostem nad olbrzymią rzeką Rio Usumacinta, która to stanowi nieco niżej na mapie naturalną granicę między Meksykiem a Gwatemalą. Jest to największa rzeka Meksyku i siódma na świecie, co do ilości wody, którą ze sobą niesie.

Późnym popołudniem, jak tylko się dało, odbiłem w boczną drogę ku miejscowości Emilio Zapata. Miasteczko nosi imię znanego tutaj rewolucjonisty, szczególnie w stanie Chiapas. Ale o tym jednak innym razem.

Jutro Palenque, a w kolejnych dniach już tylko pod górkę, w góry Sierra Norte de Chiapas, ku San Cristobal de las Casas. Adieu!

P.S: po przekroczeniu granicy stanu Tabasco niezliczona ilość martwych węży na drodze, z czego cieszą się zagrożone wyginięciem – jak mówi tablica informacyjna stanu Tabasco – tutejsze sępy.

Smażona rybka aka pescado frito

Dobra, tym razem się rozszaleje – dwa przepisy na rybkę :)

Primo:

Rybka z ogniska na patyku albo na patyku z ogniska :)

Łapiemy rybę, co może być początkowo najtrudniejszym zadaniem, dla co niektórych, ale co tam, odkrywanie nowych rzeczy sprawia frajdę :) U mnie na haczyku wylądowała ryba okoniopodobna :)

Rozpalamy ognisko, tak, byśmy mieli trochę gorącego żaru.

Patroszymy rybkę nie usuwając głowy, wyciskamy na nią sok z limonki, solim, pieprzym :)

Wycinamy kij albo najlepiej znajdujemy w okolicy, ostrzymy z dwóch stron. Z jednej strony nabijamy rybkę dobrze, tak, żeby nie spadła podczas pieczenia.

Dłonią sprawdzamy w odległości 20-30 cm od ogniska, czy żar wydziela wystarczająco dużo ciepła i wbijamy w ziemię kijek z rybą w odpowiednim miejscu, gdzie czujemy gorąco takie, że można je jeszcze jakoś znieść :) Co jakiś czas kijek przekręcamy, by rybka była upieczona dokładnie z każdej strony. Jakby się z którejś strony dobrze nie upiekła, bo zaczęła zsuwać się z kija, to bierzemy folię aluminiową, wkładamy rybę, kładziemy na jakiś kamień w kolicach żaru i niechaj sobie dojdzie.

Pajda chleba w łapę i smacznego! :)

Primo secundo:

Teraz wersja ryby smażonej :)

Olej – bardzo istotna kwestia przy smażonej rybce. W najprostszej wersji słonecznikowy, ja jednak pamiętam o ile lepsza była smażona rybka z prawdziwego oleju rzepakowego – nawet zwykły karp smakował jak rarytas :)

Zanim wrzucimy rybę na patelnię z gorącym olejem, kroimy dużo czosnku, średnią papryczke serrano ew. chili, kto lubi może dodać mnóstwo cebuli :) (ale uwaga, wiatropędna :p podczas dusznych nocy w klimacie Meksyku może się zemścić ;) ).

Skraplamy rybę dużą ilością limonki, co daje ten efekt, że ryba ugotuje się troszkę w soku z limonki, zanim ją usmażymy :) Wypatrzoszoną rybę przyprawiamy solą, pieprzem i obkładamy w naczyniu z każdej strony czosnkiem, papryczką, cebulą – wypełniamy również brzuchol. Przykrywamy naczynie i do lodówy, powiedzmy na godzinkę, niech ryba sobie przejdzie tym wszystkim.

Potem wrzucamy na gorący olej najpierw warzywka, nieco je podrumieniając, potem ryba i voila! Rarytasik :) Najlepiej smakuje nad wodą :)

no i miłości dużo życzę, nie tylko dziś :) Dobrze komponuje się z kuchnią :)