Granica światów – Kostaryka rowerem cz. 1

Nadriabiam zaległości na blogu, synchronizuję informacyjnie profil fejsbookowy z blogiem.

20.05.2014

Zaczynając od końca – konfrontacja w Kostaryce.

Wszak wiadomo, że każdy podróżujący musi mieć jakąś mrożącą krew w żyłach, historię do opowiedzenia, gdzie coś poszło bardzo niezgodnie z planem. Cóż, rzeczywistość tak zechciała, że i ja od wczoraj mogę się taką historią pochwalić.

Otóż ktoś odważył się napaść na Gawora. Trzech knypków w Kostaryce zajechało mi drogę na skuterze, a potem wszystko działo się szybko. Jeden z 3 kolesi do mnie wyskoczył z łapami, adrenalina podpowiadała mi, jak działać. Instynktownie rzuciłem rower i wymachując łapami odgoniłem napastnika. Gdy ten pierwszy odciągnął mnie od roweru, widziałem, że drugi siłuje się, żeby wyrwać torbę z aparatem i elektroniką, która była przytwierdzona do kierownicy. No skąd mógł wiedzieć, że wystarzczy nacisnąć przycisk, żeby ją swobodnie zdjąć. Próbował na chama. To dało mi czas, by do niego podbiec i go odstaszyć. W tym czasie ten pierwszy pociąnął za reklamówkę z chlebem, która była przytwierdzona do tylnich sakw. Pewnie spodziewał się większej zdobyczy, niż mocno słodkawy chleb tostowy. Prawdopodobieństwo, że zdobyłby coś z tylnych toreb, było znikome, gdyż system pakowania nie pozwalał na łatwy dostęp do bagażu. Ale gdzieś tam, na wierzchu, pod ciuchami, teoretycznie na wyciągnięcie ręki, była maczeta. Której na szczęście nie odkrył napastnik, ale i ja na nieszczęście szukałem jej na próżno. Ten typek z przodu w końcu wyrwał torbę z aparatem i zaczął uciekać. Dopadłem do niego i nim zdążyłem go trafić, wyrzucił przed siebie torbę, a na ulicy zaczęły nadjeżdżać samochody. Cała trójka tak jak niespodziewanie się na skuterze pojawiła, skuterem rzuciła się ku ucieczce. Młodociani przestępcy widocznie jechali za mną cały czas i czekali aż główna ulica ze stolicy San Jose na wybrzeże Morza Karaibskiego opustoszeje. Nic nie zginęło, zdołałem się wybronić. Tyle, że upadek poniszczył i obiektyw, i aparat, a do tego pękło szkło w lornetce. Także to tak, jakby zajeb… mi i aparat i lornetkę. Na próżno więc będzie Wam czekać na zdjęcia z nad Karaibów…a szkoda…bo tutaj rzeczywistość nader piękna – droga otoczona jest dżunglą z której wydobywa się tysiące dźwięków. Orkiestra miliona stworzeń. Zieleń tak żywa, że nietrudno pomyśleć, że nad tym wybrzeżem osadzonych zostało wielu Jamajczyków i stąd ta kulutra determinuje tutaj bieg rzeczy – reggae, ganja, no i to pyszne żarcie, gdzie wszystko gotuje się na mleczku kokosowym. A kokosów i bananów całe mnóstwo. Dziś wdrapałem się na wolnorosnącą palmę i zwędziłem pięć PIP. Bo PIPA w Kostaryce, to młody kokos z bardzo smacznym mleczkiem. Jakby nie było.

Jeśli chodzi o pedałowanie tą drogą na Karaiby – jest dość płasko – jedzie się przyjemnie. Niewiele samochodów. Na drodze, co kilka kilometrów pojawia się most nad dziką rzeką – Kostaryka sławna jest z szaleństw w rwących wodach – rafting itp. Tak na marginesie, to prawdopodobnie w okolicach jednego z takich mostów moi oprawcy dojrzeli, gdzie chowam aparat, podczas gdy zatrzymywałem się na robienie zdjęć.

Biking Costa Rica

Wild river in Costa Rica

No i te dzikie plaże, gdzie nie uświadczysz nikogo, ewentualnie dzieciaki z wioski znajdującej się kilometr w głąb dżungli. Zaraz przy plaży biegnie droga, do turystycznej miejscowości Puerto Viejo, gdzie chyba najczęściej można usłyszeć słynny kostarykański tekst “pura vida”, którym to miejscowi wyrażają radość z życia i swobodne doń podejście. No i tak w tym dużym upale kilka razy zboczyłem z drogi ku plaży, by nieco się ochłodzić, poszaleć w wodzie, napić się mleczka kokosowego, dać odpocząć nozdrzom od zapachu padliny, który pochodzi od….wszechobecnych tutaj pozostałościach pancerzy krabów. Jadąc tak sobie na nosowym bezdechu, słuchając dźwięku strzelających pod kołami roweru pancerzy, gdy nie udało mi się wymanewrować…wysnułem taką teorię, której podstawy sięgają kilku lat wstecz, kiedy to, oglądałem film dokumentalny o takim rodzaju krabów, które po wyjściu z morza wędrują do dżungli, by się rozmnożyć i potomstwo próbuje dostać się potem z powrotem do wody. Jedno zdanie z tego dokumentu utkwiło mi głęboko w głowie: “Jeśli młode kraby jakimś cudem przeżyją w dżungli konfrontację z mrówkami, to większość z nich znajduje śmierć, będą rozjechana na jezdni oddzielającej dżunglę od morza”. No i tego zjawiska właśnie byłem świadkiem nad kostarykańskim wybrzeżem Morza Karaibskiego.

Morze Karaibskie to zdecydowanie moje ulubione. Jakoś do tej pory nie mogłem się przekonać do odpoczynku wśród rozległych wód, wolałem raczej góry. Karaiby mają w sobie jednak coś takiego, co każe się uśmiechać, skakać wśród jego fal i się po prostu cieszyć jak dzieciak, brykająć sobie w wodzie. Synonim raju. Biały piasek, błękitna woda, zielone palmy pełne kokosów. Nie mówiąc o tym, jakie bogactwo stworzeń kryje się pod wodą – meduzy, różnokolorowe ryby, olbrzymie ślimaki, które po wyłowieniu służą jako idealna przynęta podczas wędkowania. Czasem wśród skał skryje się ośmiornica, albo odwiedzi nas duży żółw. Niekiedy na horyzoncie pojawiają się delfiny, olbrzymie ławice tuńczyka, który tak się piekli w ławicy, że ma się wrażenie, jakby tysiące tych ryb było uwięzionych w malutkiej beczce i walczyło o wolność próbując jedno przez drugie z niej wyskoczyć.

Jestem w Puerto Viejo, gdzie więcej turystów niż mieszkańców. To chyba taki kurort dla hipisów, ludzi szukających rozrywki, dużo ludzi odwiedza tutaj centra jogi, by w tej przepięknej aurze nieco się wyciszyć i udać się w spirytualną podróż duchową, odpoczywając od przeorganizowanej rzeczywistości Stanów, bądź Europy.

Chłopaki to wytatułowane po ulicach chodzo, a kolorowo ubrane dziewki dumnie prezentują dredy, przy okazji eksponując kształty obcisłymi spodenkami. Okoliczne plaże przywołują wyobrażenia o raju. Sama miejscowość to jedna wielka impreza – proste bądź wykwintne lokale gastronomiczne serwujące kuchnię karaibską przeplatają się z baro-dyskotekami, gdzie przeważa reggae, reggaeton, ewentualnie muzyka, przy której bioderka wykrzykują “salsa”. Jednej nocy wybrałem się na imprezę, ale w środku tygodnia niespecjalnie coś się działo, więc wróciłem do hostelu. Odpocząłem tam jeszcze dzień, wybrałem się na plażę, popluskałem w wodzie, poprzekomarzałem się z całkiem wysokimi tutaj falami, na które polowali również surferzy.

Góra 2-3 godziny wystarczy, bym był gotowy do drogi. Cały swój dobytek mam na rowerze i jeśli mi nie pasuje, to mogę się w każdej chwili przenieść. Odpowiada mi takie życie, wypełnia mnie to poczucie wolności.

Z Puerto Viejo do granicy z Panamą jest już tylko kilkadziesiąt kilometrów, wśród plantacji bananów i manufakturek, które pod banderą firmy Chiquita przygotowują banany do wysłania statkiem z Puerto Limon do Europy. W takiej bananowej manufakturze niemalże wszystko odbywa się ręcznie – olbrzymie kiście bananów transportowane są na wyciągu  prosto z pola , po czym czyszczone wodą pod ciśnieniem, dzielone na mniejsze kiście, pakowane w folię, kartony…przyjemnie przyglądać się uśmiechiniętym przy tej pracy ludziom.
Mniej przyjemnie za to patrzy się na ostrzegające ludzi przed niebezpieczeństwem przebywania na plantacji bananów tablice, podczas, gdy z samolotów zrzucane są opryski.

Kolejny opis pojawi się, nieco później, bo po powrocie do Europy nie wrócę do rzeczywistości, a chcę pielęgnować mój hiszpański, a więc, gdzie lepiej niż u konkwistadorów? Lato zapowiada się więc hiszpańsko-katalońsko – Barcelona. (jak już nadmieniłem, nadrabiam teraz zaległości, z Berlina już, gdzie za oknem szara jesień. Barcelona – tak jak w miłosnym zrywie bardzo mnie do siebie przyciągnęła – no przyznam się, powiew miłości mnie do stolicy Katalonii z Ameryku Centralnej ku Europie ciagnął. Tak gwałtownie, jak jednak się pojawił, tak mnie z tej Barcelony wykurzył. Kolejna lekcja od życia, duża lekcja samego siebie )

Czemu nie zostanę tutaj? Czemu nie pojadę do Ameryki Południowej? Czuje że trochę się zmęczyłem i muszę odpocząć, porządnie zgłodnieć i wtedy znowu będę z fascynacją mógl nadawać, tym razem z Ameryki Południowej. No a poza tym wspominałem już o motywacji związanej z dużo bardziej katalońską niż hiszpańską Barceloną. (dziś trochę inaczej na to patrzę – gdyby nie ta miłostka, prawdopodobnie osiadłbym na 1-2 miesiące w Ameryce Południowej, odpoczął i popedałował dalej. No, ale, nie ma co gdybać – poszedłem za głosem wnętrza, troszkę może przy tym wykiwawszy siebie samego, ale jak tu żałować tych decyzji, które swoje źródło mają w miłosnym uniesieniu :) – carpe diem! )
Tymczasem pozdrawiam, śląc zieleń dżungli i błękit wód Morza Karaibskiego!

W następnym odcinku opowiem nieco więcej o tym, jak wygląda Kostaryka rowerem.

Wieści z Nikaragui

Długo, długo nic.

Ano witajcie po długiej przerwie. J23 się zaciął i nie nadawał :) Wspominałem już na fejsbookowym profilu, że po Gwatemali dopadło mnie nieco zmęczenie i właśnie na pisanie, obrabianie zdjęć zabrakło trochę energii – poświęcałem ją na pedałowanie i doświadczanie, dawałem drodze na mnie oddziaływać, przenikać moje istnienie – nie definiując tych przeżyć, nie ubierając tego wszystkiego w jakąś interpretację, nie zamykając ich w bądź co bądź zawsze trochę ograniczonych ramach werbalnego wyrazu w postacji języka.

Wedle bloga dotarłem dopiero co do Gwatemali, na profilu fejsbookowym jestem gdzieś w Hondurasie, a w rzeczywistości siedzę sobię teraz na werandzie drewnianego domu, stylem przpominającego saloony z amerykańskich westernów. Lecz nie przetransportowałem się do Stanów Zjednoczonych – to Nikaragua, miejscowość La Boquita. Jest prosto, niekoniecznie czysto, ale bardzo przyjemnie. Drzewa rosnące przy domu dają mi cień, chroniąc przed morderczym upałem. Do tego morska bryza uprzyjemnia obcowanie na werandzie. Przez gęstwinę drzew przedziera się biel wzbubrzonego Pacyfiku. Po kilku kąpielach wśród tych dużych fal już rozumiem dlaczego Pacyfik przyciąga tylu surferów. Nikaragua jest chyba najtańszym krajem w Ameryce Centralnej, gdzie można rozpocząć swoją przygodę z deską. Na północ i południe od La Bonquita mnóstwo turystycznych ośrodków, gdzie możesz opuścić Internet i posurfować w bardziej analogowy sposób ;)

Tutaj jest jednak przyjemnie pusto. Zupełnie nie widać turystów. Lokalni mówią, że na weekend zjeżdża się trochę ludzi, a w tygodniu tak właśnie przyjemnie spokojnie. Inaczej niż w Leon, w którym spędziłem kilka dni na odpoczynek – na ulicach i w hostelach roi się od backpackerów. Nie zrozumcie mnie źle – fajnie jest poznawać nowych ludzi, ale w moim stylu podróżowania wizyta w hostelu, to czas na odpoczynek, a dla wielu innych – główna atrakcja sama w sobie. O ile w Meksyku mnóstwo czasu spędzałem z ludźmi, tak teraz cieszę się tymi chwilami, gdzie mogę być sam. Ma na to wpływ oczwiście ilość czasu, gdy jesteś otoczony ludźmi. Wiecie, dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak to czasem dobrze zamknąć się w czterech ścianach i po prostu odpocząć troszkę od innych ludzi, nabrać głodu kontaktu międzyludzkiego, by potem wyjść i się nim cieszyć. Uświadomiłem sobie, że pedałując cały dzień jesteś z ludźmi. Oczywiście jako rowerzysta wzbuzasz ciekawość. Jest to oczywiście miłe, ale po jakimś czasie może być nawet denerwujące, po raz tysięczny odpowiadać na te same pytania, albo reagować jakoś na zaskoczenie, że na rowerze, że tak daleko od domu, że z Meksyku. Czasem rozbijasz namiot i myślisz, że wokół nikogo, a ktoś wyłania się z krzaczorów, i tak siedzi z Tobą godzinę, dwie, nie mając poczucia, że może chciałbyś odpocząć. Ale nie ma co w końcu ludziom zarzucać otwartości (raczej dokładnie odwrotnie), tym bardziej, że – jak już wspominałem – tutaj coś takiego jak sfera prywatna raczej nie istnieje.

Wyjeżdżając z Gwatemali pierwszy raz dostrzegłem, że ludzie zaczynają mnie czasem drażnić. Duży wpływ na to miał czterdziestostopniowy upał, no i setki podjazdów w górach Gwatemali. Postanowiłem więc, że potrzebuję kilka dni odpoczynku.

Dotarłem do Copan Ruinas w Hondurasie, zwiedziłem tamtejsze ważne i piękne ruiny Majów – ostatnie już na mojej trasie, gdyż ten właśnie obszar stanowi granicę kultury Majów. Zatrzymałem się na kilka dni w hostelu, spędziłem czas oglądając filmy, czytając, nic nie robiąc, chowając się w swojej kwaterze, gdyż 50-stopniowy upał skutecznie uniemożliwiał jakiekolwiek aktywności na zewnątrz. Na szczęście w hostelu nie było nikogo :) Jednak inny fakt, troszkę mnie początkowo zniechęcił – stwierdziłem, że oprócz odpoczynku chcę pedałować znowu w poziomie, by po jakimś czasie naturalnie zatęsknić do gór, a nie mieć ich już dosyć. Poszperałem w Internecie i czyatam: „większą część powierzchni Hondurasu stanowią góry…“… – no pięknie, pomyślałem sobie… ale po 3-4 dniach ruszyłem w końcu i jak się okazało, rzeczywistość okazała się nader łaskawa, bo tych gór wcale tak dużo nie było – wspiąłem się wprawdzie ze 100 metrów na 1600, ale podjazdy były dość przyjemne – drogi dobrej jakości, z małym spadkiem itd. Na początku mojego pedałowania w Hondurasie przemierzałem niziny – było gorąco, ale za to pyszne ananasy, mango, niezlicznona ilość najróżniejszych rodzajów bananów uprzyjemniały czas. No i rzeki, dzięki którym ciężko byłoby przetrwać te upały. Gdy przejeżdżałem nad jakąś, zbiegałem na dół, rzucałem się na 5 minut w wodę. Ciepłą, gdyż od tych upałów nawet woda w rzece jest dość ciepła. No i wokół mnóstwo źródeł termalnych – ale kto przy 50 stopniach chciałby jeszcze dogrzewać się w gorącej wodzie? :) Choć pewnego razu przy drodze ze skały wypływało takie właśnie źródło, z bardzo dużym ciśnieniem. Stałem tak sobie w tym strumieniu z pięć minut i taki gorący prysznic był dość przyjemny, tym bardziej, że później fajnie się jedzie, gdy mokre ciuchy owiewa wiatr – nawet jeśli jest bardzo ciepły, nawet jeśli czuć w nim zapach tego upału. Po 30 minutach wszystko jest suche, więc wypatrujemy następnej rzeki :)

Będąc jeszcze w Copan ruinas, zmęczony drogą, otwieram mój profil na Couchsurfingu, a tam wiadomość od pewnego Jorge z miejscowości Zambrano w Hondurasie: „Cześć Konrad, jak będziesz w Hondurasie, to przyjedź do mnie i odpocznij trochę. Ucieszyłbym się bardzo, mogąc Cię poznać“.

Czasem zadziwiają mnie takie momenty w życiu, gdzie właśnie czegoś potrzebujesz, a rzeczywistość o tak Ci to po prostu daje :) Stąd dochodzę cały czas na nowo do wniosku, że nie warto się za bardzo czymkolwiek przejmować, gdyż jeśli nie chcesz czegoś wymuszać, nadmiernie się czymś nie martwisz, to to po prostu do Ciebie przychodzi :) Jako, że dróg w Hondurasie nad Morzem Karaibskim niewiele, a do tego potem i tak trzeba wrócić do centrum Hondurasu, chcąc jechać w kierunku Nikaragui, postanowiłem, że pojadę do Jorge odpocząć na kilka dni i potem przekroczę granicę blisko Pacyfiku, by pedałować po płaskim, a do tego stęskniłem się do owoców morza, no i jego orzeźwiających wód. Choć tak naprawdę nie znałem jeszcze wód Pacyfiku. To miał być mój pierwszy raz ;) I tak naprawdę, to jest włąśnie teraz. I jak jest? Czuć moc Neptuna. Ciemne wody Pacyfiku zwijają się w olbrzymich falach. Taka zabawa, że dajesz się ponieść falom, albo po prostu się im sprzeciwiasz i czujesz na sobie moc tego żywiołu, przynosi dużo radości, no i ochłodzenia :) Do tego owoce morza…wczoraj zjadłem przepyszne krewetki w sosie czosnkowym składającym się z, no oczywiście, czosnku, śmietany i masła…. Dziś postanowiłem, że po raz pierwszy spróbuję langosty (a jak to po polskiemu? ;) – ano tak, homar! ). Jest to zawsze najdroższa pozycja na karcie dań, tyle, że tutaj kosztuje to około 10 euro, a w Europie pewnie około 30-40 :) W Kostaryce nie mam co liczyć na małe ceny, bardziej już w Panamie, chociaż Nikaragua jest chyba ostatnim tak tanim krajem, jaki przyjdzie mi przemierzać.

Tym bardziej, mili Państwo, że myślę nad tym, by tę przygodę zakończyć na Ameryce Centralnej, zgłodnieć porządnie i za rok całkowicie otwarty i z pełną fascynacją zabrać się za Amerykę Południową. Ostateczna decyzja jeszcze nie padła, ale czuję, że mnóstwo treści we mnie, którą potrzebuję najpierw wewnętrznie przemielić, przerobić, by zrobić miejsce na nowe doznania w innych rzeczywistościach. W końcu nie chodzi w podróżowaniu o to, by zrobić jak najwięcej kilomterów, czy odwiedzić, jak najwięcej krajów. Bo można podróżować, porzejechać pół świata, ale być nań zamkniętym i tak naprawdę równie dobrze, moglibyśmy wówczas zostać w domu. A czasem podróż dwadzieścia kilometrów od miejsca zamieszkania może otworzyć w nas samych przestrzenie, które pozwolą nam wewnętrznie rosnąć.

Także mam kilka pomysłów, całkowicie do tzw. codzienności wracać jeszcze nie chcę – chciałbym rozwijać mój hiszpański, a pewne tzw. zbiegi okoliczności rzuciły mi na ścieżce pewnych ludzi, którzy otworzyli mi pewne możliwości. Do tego tęskni mi się do córki, a więc chciałbym jakoś połączyć podróżowanie, zostając na jakiś czas w jednym miejscu i dzielić się z nią tym pięknym światem, pokazać, ile rzeczy kryje się tuż za rogiem, jak wiele małych światów z bogactwem ich barw zawiera w sobie najmniejszy nawet skrawek rzeczywistości.

No, ale wracajmy do Hondurasu. Zambrano leży na wysokości 1600 m n.p.m stąd też z nizin wypełnionych plantacjami bananów, trzciny cukrowej przyszedł czas na wdrapanie się do Jorge. Poszło gładko i tak potem zatrzymałem się na kilka dni u Jorge, w jego luksusowym domu, który służy też jako hotel. Niewielu jednak się w nim zatrzymuje, stąd też Jorge stwierdził, że skoro nie może zarabiać, to po co ten dom ma stać pusty, jak może kogoś do siebie zaprosić, by spędzić wspólny czas i podzielić się tym co ma. Otwartość Jorge od początku mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła i cieszę się, że są na świecie ludki, którzy wychodzą z podobnego przeświadczenia, że to otwartość i przyjacielskość jest normą, a nie nieufność. Jorge napisał w swoim profilu, że obcy człowiek, to niepoznany jeszcze przyjaciel…bardzo mi się to wyrażenie spodobało. Dla kontrastu spójrzmy na to, czego uczy się u nas dzieci? Nie ufaj obcym…

Z bardzo otwarym i ciepłym Jorge, który zdecydował się, że będzie żył samotnie, spędziłem bardzo przyjemny czas – świetny kucharz z niego, więc mnóstwo czasu spędzaliśmy w kuchni na przygotowywaniu przepysznych potraw i cieszeniu się nimi przy lampce wina. Jorge również dużo podróżuje, studiował w Europie, zjeździł Amerykę Południową. Zawsze przywozi dużo pamiątek ze sobą – np. lokalny alkohol, książki albo przyprawy do gotowania, ale też sztukę. Stąd te 15-pokoi jego domu-hotelu jest gustownie przez niego udekorowana tymi pamiątkami. Ciekawie było doświadczyć tego, że Jorge te rzeczy cieszą, ale w taki pozytywny sposób – widać, że nie jest on do nich przywiązany wewnętrznym łańcuchem. Na korytarzu, na przeciw drzwi mojego pokoju widniał plakat z obrazem „damy z łasiczką“, a pod spodem podpis – Muzeum Czartoryskich. Jorge posiada również kolekcję polskich orłów z naszego godła :)

Po kilku dniach czułem, że chcę wyjechać – potrzebowałem pobyć trochę sam. Udałem się więc w kierunku stolicy, miałem małe problemy ze szprychami w tylnym kole. Pękały jedna po drugiej. Miałem zatrzymać się w stolicy, ale zjechałem z gór i dojechałem do Choculteca – największej miejscowości na południu Hondurasu, tuż przy granicy z Hondurasem. Zatrzymałem się tam na noc, pan w warsztacie naprawił koło, zainstalował również nowy, zapasowy łańcuch, który kupiłem jeszcze w San Cristobal, w Meksyku. Cieszyłem się, że tak tanio i popedałowałem do Nikaragui.

Przekraczanie granicy w miarę bez problemu, choć na wielką uprzejmość na ma co liczyć, ale to norma i jako polski obywatel w końcu jestem do takiego traktowania w stylu „Nie przekszadzaj mi, piję kawę“ przyzwyczajony ;) Do tego celnik orżnął mnie trochę na kursie lempirów(waluta Hondurasu) i cordoby (waluta Nikaragui). No, ale po co się przejmować, skoro nie można tego zmienić?

Wracamy do tanio zainstalowanego łańcucha….pierwszy raz nowiutki łańcuch pękł po wkroczeniu do Nikaragui. Po prostu został źle zamknięty. Obok był warsztat, więc majster zamknął mi go jeszcze raz. Następnego poranka, po przyjemnym noclegu nad rzeką, wyjeżdżam z rzecznej doliny na główną drogę – trzask – rozpiął się jeszcze raz. Wziąłem więc stary łańcuch – na szczęście majster w Hondurasie rozpiął łąńcuch nie w tym miejscu co trzeba i tak mogłem skorzystać z takiego ogniwka łańcucha, które służy również do jego zapinania – taka szybka zapinka :) Zamknąłem łańcuch i do dzisiaj jest spokój :)

Po jutrze z Granady, drugiej obok Leon dość turystycznej miejscowości, mam łódź do San Carlos po drugiej stronie jeziora Lago de Nikaragua. Tam planuję obczaić jakiś kajak żeby pobujać się po rezerwacie przyrody. Organizowane wyprawy są dość drogie, więc postaram się ogarnąć coś na własną rękę. Następnie łódką przekroczę granicę do Kostaryki i tam chcę się pobujać nad Morzem Karaibskim i na północy przekroczyć granicę z Panamą. Tyle co do planów :) A narazie jeszcze czeka mnie Nikaragua rowerem.

I tyle co do treści narazie :) Co do rzeczywistości Gwatemali, Hondurasu i Nikaragui odniosę się pewnego pięknego dnia, a tymczasem tyle z gaworowej rzeczywistości.

Niech moc będzie z Wami!