Ukryte światy stacji benzynowej nad rzeką Rio de Ondas

Wreszcie takie miejsce na które czekałem. Zimna, wartko płynąca rzeka, na drugim brzegu gęsty las zbliżony do dżungli – z całym dobrem inwentarza: węże koralowe – ponoć bardzo jadowite, o czym mam nadzieję się nie przekonać; kolorowe papugi – tutaj o żółtym brzuchu i piórach w osobliwym odcieniu zieleni, skrzeczące jak wszędzie; akwariowe rybki w rzeczce, przypominające mi o hobby z czasów dzieciństwa.

Zatrzymałem się tutaj na dodatkowy dzień odpoczynku, bo po prostu jest tak pięknie, że można tutaj fajnie spędzić ten wolny od pedałowania dzień. Poza tym nie wiadomo co, jaka energia mnie tutaj przygnała – jak zwykle zbieg małych okoliczności. W godzinach popołudnowych, zaopatrzony w wodę do picia, warzywa i przyprawy do gotowania, przejechałem pierwsze większe miasto od jakiegoś czasu – Barreiras – i miałem w zamiarze wyjechać za miasto kilkanaście kilometrów, znaleźć jakieś miejsce na namiot (o które tutaj w Brazylii wcale nie tak łatwo), ugotować pożywną kolację – mój główny posiłek dnia. Potem sen, który przychodzi po kilkunastu minutach. Śpię dużo, nawet po 10 godzin. Dlatego, że 100 km w upale absorbuje dużo sił. Dlatego jednak też, że dużo śnię. To jest osobny rozdział, ale ciekawe jest to, że śnię teraz dużo częściej, niż podczas nocy w domu, w wygodnym łóżku.

Często są to sny bardzo abstrakcyjne, pojawiają się w nich osoby, których nie widziałem od dawna, z którymi czasem mało miałem do czynienia w świadomej rzeczywistości. Podświadomość wypluwa różne obrazy, kreuje historie, które ciężko byłoby wymyślić nawet po kilku piwach. A te tutaj, w Brazylii, takie jak w całej Ameryce Łacińskiej – raczej cienkie sikacze, ale skoro jest to tutaj normą, staje się to dla Ciebie rzeczywistością, nazywasz to po prostu piwo. Tak jak Namysłów, czy Schoeferhofer Weizen, choć charakterystyka z goła inna. Tak na marginesie, to człowiek często uświadamia sobie, co tak naprawdę lubi, gdy mu tego zabraknie. Śniadania z wyborem różnych serów, wyszukanym chlebem, kolacji z hiszpańskim winem, bądź niemieckim piwem w parku, choćby w Berlinie, czy Lipsku. Ale dlatego też tak się to docenia, bo nie jest codzienne – jest odległe, w tej chwili trudno dostępne.

Mnóstwo wątków przetacza się przez świadomość, nie wiadomo do końca gdzie zacząć. Niby na pierwszy rzut oka dni wyglądają tak samo, a jednak każdego dnia wchodzę w głąb brazylijskiego świata – uczę się, co się je tutaj na śniadanie, odkrywam nowe warzywa i owoce, z których można przyrządzić jakąś smaczną, pożywną kolację. Pedałuję sobie, robiąc teraz dziennie ok. 100 km, gdyż jest dość płasko. Od czasu do czasu trzeba się wspinać na rowerze, by pozostawić za sobą kolejne pasmo gór, a potem kilkadziesiąt lub kilkaset kilometrów znowu płasko. I tak, zagłębiony w strumieniu świadomości, wędruję wśród różnych aspektów rowerowego życia tutaj. Ale może jakoś to wszytko uporządkujmy.

Wróćmy do historii, którą możnaby w jednym zdaniu oddać za pomocą tytułu tego posta. Jestem z 15 km za Barreiras, które leży przy federalnej drodze BR 243, którą od kilku dobrych dni podążam w kierunku zachodnim, by potem odbić na północ, w kierunku stanu Mato Grosso i parku narodowego Pantanal, gdzie ponoć najłatwiej jest doświadczyć spojrzenia jaguara. Ze względu na mniejszy obszar jaki zajmuje Pantanal w porównaniu z tropikalnym lasem amazońskim, koncentracja tego rzadkiego drapieżnika jest tu dużo większa i o spotkanie z tutejszym królem zwierząt łatwiej.

Przejeżdżając obok ostatniej stacji benzynowej, zanim na dobre opuściłbym rejony miejskie i wjechał w przestrzeń niezlicznonych farm, postanowiłem, że uzupełnię jeszcze butelkę zimną wodą pitną, którą zazwyczaj na stacjach tutaj można uświadczyć. Przy 30 – 45 – stopniowym upale takie chłodzone dozowniki z wodą uwalniają wiele pozytywnych emocji.

Stacje są co 30-40 km i stanowią również miejsca parkingowe dla kierowców tirów. Są też prysznice, można się zatem wykąpać. Wreszcie na stacji można spędzić noc. Dotychczas 2 razy skorzystałem z tej możliwości, ale spanie na stacjach benzynowych ma to do siebie, że jest dużo hałasu, więc teraz wolę raczej rozbić się gdzieś na dziko i rozkoszować się wspomnianymi, barwnymi snami :) Warto jest więc posiadać w ekwipunku zatyczki do uszu albo douszne słuchawki.

Zajechałem w okolice łazienki, umyłem ręce, zacząłem rozglądać się za zimną wodą pitną. Zagaworzył do mnie pracownik stacji, bardzo sympatyczny, spytał, czy chcę wziąć prysznic itd. Oznajmił mi również, że gdyby było to troszkę bliżej Bareirras, to zaprosiłby mnie na noc do domu. Wspomniał też o rzece, która jest nieopodal i że bezproblemowo można się tam dostać. Wypytałem, czy można tam rozbić namiot, czy jest spokojnie itd. Na wszelkie pytania odpowiedział twierdząco, więc postanowiłem że rozbiję się nad rzeką. Wjechałem na rozległe tyły stacji, gdzie zaparkowanych było mnóstwo tirów i za chwilę dotarłem do rzeki. Wartkiej, przyjemnie chłodnej, wśród mnóstwa zielenii. Szybko znalazłem odpowiednie miejsce na namiot, rozbiłem obóz i podczas pierwszej kąpieli w rzece poznałem kolejnych pracowników pobliskiej stacji, którzy przed wyruszeniem w podróż do domu, postanowili się umyć i ochłodzić w rzece. Kąpiel w rzece, ludzie, to wszystko wokół skłoniło mnie do decyzji, by zabawić nad rzeką jeden dzień dłużej i odpocząć od pedałowania.

Piszę to wszystko w namiocie, jest 11:46, bardzo gorąco, pot spada na touchpada i klawiaturę – muszę zrobić sobie przerwę i wskoczyć do zimnej rzeki. (…i padły 3 klawisze na klawiaturze…)

Skok do wody na główkę po tym saunowym klimacie w namiocie – cudowne, euforyczne ochłodzenie. Prąd lekko znosi mnie w dół rzeki, walczę z nim płynąc na plecach, robię kółko, rozglądam się dookoła – zielono, palmy, stłumiony przez zatkane wodą uszy dźwięk robactwa, które czai się na drugim brzegu. Obrót w drugą stronę – dziewczyna robiąca w rzece pranie. Na brzegu nadal siedzą moi dwaj kompani – takie drobne pijaczki – byli tu wczoraj, są i dzisiaj, i pociągają co raz cachace z plastikowej butelki w kształcie granata. Zapewne już nie tej samej co rano. Od czasu do czasu wpadamy w jakąś interakcje, próbując się jakoś porozumieć. Jestem dla nich Poloneise. Czuję się trochę jak ich maskotka, chcą mnie częstować swoim trunkiem, a same ich postacie, jak tak się dzisiaj im przyglądałem, zdają mi się jakby wyciągnięte z kreskówki. Jeden z nich przypomina mi pijaczka z „Przygód Tomka Sawyera“ – Matt bodajże miał na imię, no ten, którego Tom z Huckiem Finnem straszyli w stodole, że tamten kopyrtnął, a oni są duchami :)

I tak po rozbiciu namiotu, kąpieli, poczułem ochotę, by gulnąć sobie piwko i dopełnić tę idyllę. W rzece siedziała kobieta z dwójką chłopców oraz jakiś mężczyzna – myślałem, że to rodzina, ale jak się okazało relacje między tą kobietą, a tym mężczyzną są koleżeńskie. O tym dowiedziałem się jednak później. Spytałem ich o możliwość kupienia piwa tutaj, potwierdzili wersję jednego z pracowników stacji, że nieopodal jest restauracja, gdzie można się napić piwka – niestety za troszkę wyżsża cenę, ale zawsze. W ogóle piwo jest tu dość drogie. Puszka 330 ml kosztuje mniej więcej tyle, co u nas półlitrowa butelka browara. No, że piwo jest raczej cienkie już wspominałem.

Zaproponowali, bym się napił od nich, ale gdy grzecznie podziękowałem, zaproponowali po chwili, że możemy iść razem do restauracji nieopodal (restauracji w znaczeniu lokalnym, nie takim, jak sobie to wyobrażacie w europejskiej rzeczywistości).

Libacja

Poszliśmy. Usiedliśmy przy stoliku, starszy pan, doświadczony już przez życie i zapewne niejedną butelkę cachacy, tutejszej wódki z trzciny cukrowej, podał zamówione piwo i 3 szklaneczki. Piwo w knajpach podaje się tutaj w butelkach, 600ml, które wstawia się do czegoś w rodzaju termosa, by piwo dłużej zachowało temperaturę, w której jest zdatne do picia. Tym bardziej, że normalnie mamy tutaj około 40 stopni Celsjusza. „Jedno piwko, drugie piwko i też trzecie kurde bele“ – jak to śpiewa Kaziu Staszewski i taki scenariusz pisała tego dnia rzeczywistość.

Po drugiej butelce domniemany ojciec familii, a tak naprawdę kolega brazylijki z dwójką dzieci, zaczczął nieco prowokować pewne sytuacje między mną a brazylijką, mówiąc, że wprawdzie ona dużo pije, ale jest kobietą o pikantnym temperamencie. Ma dwójkę dzieci, jeden syn żyje z ojcem 100 km dalej, drugi – ten mniejszy – z nią, w Barreiras, nieopodal. Po trzeciej butelce, insynuacje przybrały dość wyraźną formę – jeśli nie rozumiałem portugalskiego, gesty owego pana jasno mi dawały do zrozumienia, że brazylijka na mnie leci i może sie to skończyć tylko jednym. W razie co przecież sprzeda dom i pojedzie ze mną. Zawsze to lepsze, niż siedzieć tutaj i pić dalej…a dzieciaki pozostawiać mniej lub bardziej samym sobie – ale to ostatnie dopowiedziałem sobie już sam.
Uderzyło mnie to trochę, mamuśka piła sobie w najlepsze, nie zważając za bardzo na chłopaków. Zagadywałem do tego straszego, chodzi do piątej klasy. Podstawówka ma, tak jak za moich czasów w PL, 8 klas. Początkowo był nieśmiały, jednak z czasem nabrał do mnie zaufania. Widział, że się nim interesowałem, wyraźnie mnie polubił. Potem, zarówno ten starszy, jak i młodszy, podchodzili i częstowali mnie chipsami – wyraźnie częściej niż innych członków libacji. Ale po koleji, do libacji dojdziemy.

Bo narazie siedzimy sobie dalej i gaworzymy przy stole w restauracji –  skończyło się na czterech piwach. Dodatkowe trzy wzięli ze sobą i zaprosili mnie do domu na górce, jakieś 100 m od mojego namiotu. Ów panek tam sobie mieszkał – dom przynależy do stacji benzynowej, a on jest szefem restauracji, bezpośrednio doń przylegającej. Zatrudniony jest przez miasto i ma doglądać, by wszystko funkcjonowało: by kucharze, kelnerzy i ludzie obsługujący kasę pracowali należycie. Bardzo sympatyczny człowiek, tak na marginesie, ale prowokator pierwszej miary. Nie to, że jest agresywny, ale gdy siedząc przy stole, palcami wykonuje gesty jasno mówiące o miłosnym zbliżeniu, wskazując głową na siedzącą na przeciwko 40-letnią kobietę, która wszystkiemu się przygląda i uważnie słucha, wypowiadająć słowa w rodzaju: „Niezła, nie?“…no zapomnijmy po prostu o subtelnościach :) (kciuk i palec wskazujący prawej dłoni formują się w dziurkę, palec wskazujący dłoni lewej się w nią wsuwa)

Poszliśmy do domu. Tam czterech innych pracowników stacji, dwóch kierowców tira rozpracowują butelkę cachaci i konsumują pyszne tutaj mięsko opruszone mąką z manioku. Są sympatyczni, otwarci. Przedstawiają się, mówią o sobie, poznajemy się, rozmowy staja się co raz głębsze – wchodzi na przyjaźń i to, że prawdziwych przyjaciół ma się w życiu kilkoro. Reszta to nie amigos, bardziej companieros. Choć amigos używa się tutaj nagminnie. Taki odpowiednik angielskiego friends. Na fejsbooku chociażby. Ale friend friendowi nierówny.
W tle ballady– o przyjaźni, o miłości, o tęsknocie. Disco polo tylko że “da Brasil”. Chłopaki są w porządku, opowiadają mi (na ile da się ze mną konwersować z moim mixem hiszpańskiego z portugalskim ) o swoim życiu, skąd są, gdzie dotychczas pracowali itd. Ballady zdają się dodawać im nadziei, niekiedy sami śpiewają. Cały czas leje się destylat z trzciny cukrowej, kończy się mięso. Ktoś idzie do restauracji na stacji benzynowej, przynosi z kuchni więcej. Jest pyszne. Ja popijam piwko, czuję już lekki wicherek w głowie, odstawiam w końcu. Nieopodal w namiocie cały mój dobytek, rower.

Pani sobie popija, dzieciaki dostają chipsy od chłopaków.

Głównym meblem w wystroju domu jest potężny sound system, kilka głośników, disco brasillero. Mieszkają w chacie w czterech, pięciu. Domek służbowy, na tyłach stacji. Wyraźnie mnie akceptują, śmiejemy się, rozumieją co raz bardziej mój hiszpański. Znowu jestem maskotką – Poloneise jedzie do Pantanal-u na rowerze.

Pani popija dzielnie, jest już konkretnie wstawiona. Dyskutuje żarliwie na różne tematy – nie do końca rozumiem. Rozmowa schodzi na Boga, ona mówi, że Boga nie ma.

Chłopcy przynoszą mi coraz swoje czipsy. Jeden i drugi oddaje mi swoją na w pół pełną torebkę. Uśmiecham się do nich. Wychodzę na chwilę sprawdzić, czy z namiotem jest wszystko ok. W drodze powrotnej spotykam starszego chłopca. Wyglądał za mną.

W międzyczasie Pani dorwała mnie na boku, przyssała się do moich ust, zachęcała do całusów. Było w tym coś nachalnego i budzilo we mnie sprzeciw. Potem w kuchni oznajmiła mi, że chętnie wciągnęła by ze mną kreskę i oddała się miłosnym uciechom – “musimy to kiedyś zrobić”, wtóruje kolejną sentencją. Upija się co raz bardziej.
Obserwuję resztę, chłopaki, ba, niektórzy mężczyźni patrzą nieco z politowaniem na Panią. Patrzą na jej synów . Widać, że im też rzuca się w oczy jej niedbałość o dzieciaki. Pani dalej chleje. Mnie też to bardzo zniechęca do mającej się prziecież przerodzić w brazylijską telenowelę historii – tym bardziej, że Panek opowiada mi, że mimo, iż mieszka od 10 lat blisko Barreiras,to zna Panią od lat czterech. Poznali się w łóżku. Teraz on zachęcał mnie do interakcji z nią. Dobry kolega…szwagier… :)

Libacja trwała dalej, ja po chwili pożegnałem się i wróciłem do namiotu, gnany przez podwójny wicher – ten browarowy i ten na zewnątrz. Było bardzo burzliwie tej nocy, nie padało wiele, ale pięknie się błyskało nad selwą. Porwisty wiatr dawał ochłodzenie. Tutaj jest wyraźnie bardziej zielono niż na wschodzie tego samego stanu Bahia, bliżej wybrzeża Oceanu Atlantyckiego.

Żegnając się z Panią, łzy ciekły jej po policzkach, była już bardzo pijana. Pewnie płakała z tego powodu, dla którego pije, no i z tego, że główny aktor brazylijskiego serialu, maskotka Poloneise, odchodzi, bez zabrania jej do swej namiotowej komnaty, gdzie dogrzewać miałaby śpiwór marki Marmot. Ten tutaj się nie przydaje, tak samo jak lniany inlet – w nocy jest zwyczajnie bardzo gorąco. Tej nocy spałem więc sam, nago, tak jak zresztą niemalże każdej nocy, by uniknąć nadmiernego pocenia się. Jedynie o 4 nad ranem, tuż przed wschodem, wskakuję na godzinę w lniany śpiwór, by potem dać już ogrzewać się tylko słońcu.

Poranek

Obudziłem się dość wcześnie rano i po raz pierwszy zrobiłem kuskus a la Brazylia, czyli w sumie papkę z mąki kukurydzianej. Zupełnie to inny kuskus niż znamy z polski, czy raczej z kuchni Bliskiego Wschodu. Średnio to zjadliwe, ale pożywne. Trzeba jakoś okrasić tę potrawę, np. podsmażaną cebulą – pomyślałem sobie dzisiaj rano. Tradycyjnie o poranku zagotowałem kawę, przygotowałem spinning i poszedłem trochę porzucać za drapieżnikiem. Niestety nic nie złapałem, zresztą od początku oznajmiali mi moi znajomi z placu obok, wspomniane pijaczki, że na taką blachę to na pewno nic nie złapię. Wykrakali.

Po kawie rozłożyłem się z mapą i tak sobie trwałem nad rzeką, od czasu do czasu do niej wskakując, gdy robiło się za gorąco. W końcu postanowiłem ruszyć 4-litery i pojechałem w kierunku stacji benzynowej, zobaczyć co tam się dzieje, co można ew. kupić, by uzupełnić prowiant na dziś. Po drodze spotkałem jednego z chłopaków, z wczoraj, którego prosiłem o przywiezienie mi piwa, gdy będzie jechał z miasta do pracy. Marcelino wywiązał się z umowy i tak sobie później leżałem w rwącej rzece popijając piwko.
Odbierając zakupy zapoznałem się z jego kuzynem, małym Alanem, oraz jego wujkiem – na placu warsztatowym, gdzie zatrzymywały się tiry. Ten drugi uczył tego pierwszego trików z capoeiry. Zostałem zaproszony do tego, by usiąś. Konwersowaliśmy sobie z moimi kompanami, przyglądałem się spontanicznej lekcji capoeiry pośród popsutych tirów. W końcu Alan wraz z wujkiem wzięli tamburyn i taki specjalny instrument na którym gra się muzykę capoeiry i zaczęli śpiewać. Koncert trwał z 40 minut, specjalnie dla mnie, lekcja muzyki capoeiry. Cieszyłem się tym przeżyciem. Takie momenty, to dla mnie właśnie kwintesencja podróżowania.
W międzyczasie przyjeżdżali klienci, mechanik zrobił sobię przerwę, przyglądał się koncertowi, drugi nerwowo spoglądał na tego starszego z koncertujących, jakby zazdroszcząc tamtemu zabawy w obliczu tego, że ten musi pracować. W każdym bądź razie koncert sobie trwał, co raz wymienialiśmy uśmiechy, po piosence biłem brawo. Jako, że capoeira to styl walki „wymyślony“ przez przybyłych z Afryki do Brazylii czarnoskórych niewolników, teksty mówiły o wolności, nadziei, biedzie, miłości i capoeirze, jako drodze do uzyskania wolności wewnętrznej. Z tego, co udało mi się wychwycić oczywiście. Koncert się skończył, a ja wróciłem nad wodę. Tam dalej studiowalem mapę, pisałem ten tekst, który kończę teraz wieczorem, robiąc sobie przerwy na kąpiel w zimnej rzece.

O 15 byłem umówiony na wędkowanie kuszą, ale po wczorajszej libacji szef stacji, co tak zachęcał mnie do erotycznych przygód ze swoją koleżanką, widocznie rozmyślił się i nici. Ale za to poprzyglądałem się rodzinie brazylijskiej, która łapała małe rybki, by je potem sfrytować. ‘Rybki wielkości połowy dłoni, ale jeśli złapie się ich kilkanaście, to jest co do gara włożyć’.

A dalsza część dnia minęła już na gotowaniu, kolejnych kąpielach, nurkowaniu z maską i podglądaniu ryb, niektórych większych również, jak i glonojadów, które falowały w nurcie rzeki, przyczepione do dużych kamieni, dalej na rozmowach z kierowcami ciężarówek podczas tych kąpieli i tak teraz, wieczorem, siedzę już sobie w namiocie i myślę o tym, jak to piwo mi źle robi. Gdy pedałuję podczas wypraw, bardzo wyczulam się na alkohol. Wyczuwam jego najdrobniejszą ingerencję w moje ciało i szczerze mówiąc niezbyt dobrze mi to robi. No, ale dziś miałem małą dyspensę :)

Z pobliskiej dżungli dobiegają chóralne dźwięki owadów, kołysząc mnie do snu, by ten dał ciału wytchnienie, gdyż jutro znów wsiądę na rower i popedałuję dalej, w brazylijską przestrzeń…

Wyruszam w dalszą drogę z przygodamianioł pielęgniarz z Barreiras

A o poranku, spakowany, pożegnałem się z wszystkimi postaciami tej historii…już wyjeżdżałem na drogę, a tu eksplodowałą nagle dętka…opona się rozeszła, dętka trafiła na jakiś kamień i na stacji rozległo się głośne bum. No i nagle potrzebowałem nowej opony…jedyny logiczny pomysł, to powrót w jakiś sposób do BARREIRAS 12 km i kupno nowej opony…szybka myśl – nr telefonu spotkanego pielęgniarza z BARREIRAS, który również jest rowerzystą. Jeszcze ze 100 km przed BARREIRAS, kilka dni wcześniej, zatrzymał się samochodem, by zrrobić sobie ze mną zdjęcie i zostawił nr telefonu, oferując swoją pomoc. W tym momencie ten telefon okazał się bardzo pomocny. Zadzwoniłem, Pan przyjechał, wróciliśmy autem do miasta, mimo protestów zapłacił za dwie opony, odwiózł mnie na stację i wtedy dopiero w godzinach już południowych, pojechałem dalej.

Takich historii było kilka. Gdy wszystko składa się w jedną całość i każda z trudności po maksymalnie kilku godzinach znika, bo pojawia się ktoś, kto nagle pomaga Ci dane trudności przezwyciężyć. Bez oczekiwania zapłaty, rewanżu – po prostu. I to jest tutaj właśnie naprawdę piękne i ujmujące. Ludzie. Pomagajcie sobie nawzajem, bo mam wrażenie, że w naszej przestrzeni społecznej zdecydowanie tego za mało. Przeindywidualizowanie i brak wzajemnego zaufania.

18.12.2016, Rio de Ondas, Posto despues de la ciudad BARREIRAS

Festiwal Włóczykij 2015 – Gaworland zaprasza na prezentację

Jako, że ciężko było się zmobilizować do przekopania materiału zdjęciowego z siedmiu miesięcy podróży, postanowiłem, że najlepszą opcją będzie zewnętrzna mobilizacja w postaci prezentacji mojej ostatniej podróży na nieuchronnie zbliżającym się spotkaniu podróżników Włóczykij w Gryfinie koło Szczecina.

Pierwszy raz na festiwal Włóczykij pojechałem kilka lat temu i pamiętam, że wróciłem z głową pełną pomysłów i inspiracji. Tak naprawdę, to niebezpiecznie jest brać udział w takim przedsięwzięciu, jeśli nie mamy ustalonej jeszcze daty naszej kolejnej podróży, bo tyleż tam podróżniczych bodźców, ciekawych, zakręconych podróżniczo ludzi, że może to wpłynąć dość deprymująco na naszą codzienną rzeczywistość, gdy opuścisz po kilku dniach ten mikrokosmos.

Na mnie wpłynęło to tak, że po kilku miesiącach wystartowałem w moją pierwszą dłuższą podróż rowerową z Berlina, przez Czechy, Polskę(Mordy ;) ), Litwę i Łotwę.

Po mojej dziewiczej wizycie w Gryfinie postanowiłem, że następny raz na Włóczykiju pojawię się dopiero wtedy, gdy sam będę mógł poopowiadać o jakiejś dłuższej podróży. No i padło na tegoroczną edycję –  zapraszam na moją prezentację pt. “Rowerowe przygody gaworowe od Meksyku po Panamę” w niedzielę, 22.02.2015, godz. 16 w sali “Piekarnia”.

A zatem widzimy się – to pierwsza taka okazja, by szerzej posłuchać o kilku przygodach, które spotkały mnie w rzeczywistości pomiędzy Meksykiem a Panamą!