Cieć poeta

Cieć należy rozumieć tutaj jako definicję zawodu, a nie jego wartościowanie :) Tyle tytułem małego wstępu.

Update jednak z miejsca kilka kilometrów oddalonego od poprzedniego posta. Otóż wczoraj w pośpiechu zrobiłem zakupy w supermarkiecie, zrobiłem wpis no i czym prędzej ruszyłem w poszukiwaniu noclegu. Tuż za Escarsegą zobaczyłem ciekawie wyglądającą budowlę z potencjanym miejscem na namiot, a nawet jakaś prosta chatka stała przy drodze, tak, że nie musiałbym bawić się w rozbijanie obozu.

Podjechałem bliżej, za dużym budynkiem centrum informacyjnego dla turystów idealny kawałek gleby do glebnięcia się. Na wszelki wypadek poszedłem zobaczyć, czy nie ma tu jakiegoś stróża, by zaanonsować swoją obecność, coby się chłopina nie wystraszył.

No i w hamaku leżał sobie śpiewając pewien panek. Zagadałem do niego moim ciągle łamanym hiszpańskim, no i Pan zaproponował mi rozbicie się tuż obok, gdzie mam światło, dostęp do wody, prądu itd. :) Także podładowałem urządzenia, a teraz właśnie piszę z tego miejsca, jakoś usiłując pospieszyć ten wolny internet, bo już mnie ciągnie by jechać dalej (godz 12.30 tutaj, a zmierzch ok 17:30).

Przytaszczyłem rower, no i po tym jak zasiadłem na zapropnowanym mi taborecie, zaczęła się 2-3 godzinna rozmowa z mniej więcej 50-60 letnim Armando. Szalenie inteligentny typ, po podstawówce, ale jego ciekawość świata i wiedza, którą posiadał robiła bardzo duże wrażenie. Również sposób jego wyrazu nakazywał przysłuchiwać się. Byłem nieco zmęczony, poza tym mój hiszpański, ale tematy które poruszał Armando również mnie interesowały, także łatwiej było o zrozumienie.

No i tak wieczór upłynął na rozmowie o literaturze, Nitschem i “Tako rzecze Zaratustra”, o której wspomniał Armando, a którą ja czytam aktualnie na rowerze w formie audiobooka :) Biegaliśmy sobie po tematach, aż w końcu doszło do poezji, którą podobnie jak wszystkie inne książki Armando uwielbia. No i Armando wspomniał, że uwielbia pisać poezję, po czym zadeklamował mi dwa wiersze w sposób tak żywy, że niejeden student aktorstwa mógłby się wiele od naszego bohatera nauczyć.

Po wspólnej kolacji i konsumpcji resztki zupy rybnej udaliśmy się na nocny spoczynek. Rano kontynuowaliśmy przy kawie nasze humanistyczne dysputy a to o idei Boga, a to o architekturze.

Martwisz się, że jest późno, że nie znajdziesz noclegu, a tu życie Ci pokazuje, jakie czasem to wszystko jest proste – lądujesz w miejscu porównywalnym do hotelu, doznajesz intelektualnej uczty, słuchasz deklamującego poezję ludka, starasz się zrozumieć jego fizyczne wywody na temat wydobywania ropy naftowej…

Armando jest bardzo oczytanym i jednym z nainteligentniejszych ludzi, z jakimi miałem okazję rozmawiać, świadomym, otwartym człowiekiem. A wykształcenie tylko podstawowe. Także człowieczeństwo i inteligencja nie zaczyna się od magistra…śmiałbym rzec, że często ten magister marną miarą. A więc po co pracodawcy na siłę ładują jako wymaganie wykształcenie wyższe, mogąc mieć dużo lepszego pasjonata danej dziedziny. Bez papierka, ale z jaką energią, pasją.

W kolejnych dniach przepisy, a ja w pośpiechu pakuję sakwy, by dać wypełniać się drodze.

Pożegnanie w Królestwie węża i idylla nad jeziorem Silvituc

Z Flavien-em wyruszliśmy ku Calakmul zwiedzając po drodze bardzo interesując,e, mało znane ruiny Becan. Jak narazie to mój faworyt, nawet po późniejszym zwiedzaniu ruin Królestwa Węża. Becan robi naprawde duże wrażenie, z otwartymi buźkami podziwialiśmy bogactwo tego miasta. Dużo odrestaurowanych struktur, piękna rzeźba w kamieniu, jakiej próżno szukać w najbardziej turystycznych ruinach Chichen Itza. No I ruiny masz tylko dla siebie, a nie musisz się przeciskać między zapierdzianymi autokarami. Gorąco polecam.
W Becan para zwiedzających, czterdziestokilkuletnich Amerykanów, po krótkiej rozmowie wstępnej o naszych podróżach na rowerze, zapropnowała nam fajkę z jakąś magiczną zawartością, która wprawiała ich w bardzo dobry nastrój ;). Chodzili sobie po ruinach i jednoczyli się w ten sposób z energią krążących tam Dusz. Ciekawe to, gdyż za to w Meksyku można pójść do więzienia. No, chyba, że dasz policjantowi łapówkę. A jak nie dasz policjantowi, to będziesz musiał dać więcej łapówki prokuratorowi. No chyba, że z przekonania silnego wybierasz celę. Tak mi to wytłumaczył pewien chłopak, gdy zapytałem go ze zdziwieniem, że tylu ludzi naokoło popala mimo wysokich kar :) (jak mieszkałem z cyrkową rodziną, to przyszedł do nas lokalny kolo z pytaniem, czy nie potrzebujemy czegoś ;) ). Grzecznie odmówiliśmy, radując się jednak ze wspomnianej wyluzowanej parki, którą zafascynowaliśmy na kilka minut grupką znakomicie zorganizowanych mrówek, które porobiły na przestrzeni całego kompleksu własne ścieżki :) Kiedyś mieszkali w tym mieście Majowie, a teraz mieszkają mrówki – skwitował Flavien :)
W Becan jeden dzień drogi dzielił nas od Calakmul, przespaliśmy się na żwirowni nieopodal drogi, którra mimo że główna (Chetumal-Vilhelmarosa), rowerowo całkiem przyjemna – można się dobrze rozpędzić w okolice pięćdziesiątki, jak z górki :) Około godziny piętnastej następnego dnia dotarliśmy do dwudziestego kilometra sześćdziesięciodwukilometrowej drogi, prowadzącej do ruin. Chcieliśmy pierwotnie przespać się w pobliżu ruin, lecz nasz zamiar udaremniło dwóch służbistów, którzy odpychali za wszystkich obecnych czterech. Na dwudziestym kilometrze znajduje się szlaban, przy którym codziennie siedzi sobie czterech panów i pilnuje jednego zeszytu, do którego ludki mają się wpisywać. I tak codziennie – zaznaczam. Posadka państwowa, siedzą i pierdzą w stołki. W sumie taka robota może być i interesująca, można poczytać, pouczyć się anglika – okazji do rozmowy mnóstwo, relaksować się, podziwiać bogactwo fauny i flory, gdyż w owym rezerwacie przyrody nie trudno o spotkanie egzotycznych dla nas zwierząt (no tak, dla nich to codzienność). A o zwierzakach więcej za chwilkę. Z niezmiennym poważnym wyrazem twarzy, która bardzo niezwyczajna do uśmiechu, panowie powiedzieli, że jest za późno, po godzinie 15 nie wpuszczamy. I tyle. Musieliśmy wypytywać, czy istnieje inna możliwość, np. nocleg w pobliżu itd. Panowie przecząco kiwali głową, aż konkretnie zapytaliśmy czy jest tu jakiś kemping, gdzie możemy rozbić namiot. W końcu pan powstał niechętnie i pokazał nam bardzo fajne miejsce, specjalnie przygotowany dla turystów kemping, z latryną, miejscami na namioty i ognisko. Za friko. Jak się później okazało mogliśmy też korzystać z wody i kuchni, ale o tym oczywiście komunikatywni, pracujący na codzień z turystami panowie nas nie poinformowali. Tacy ludzie winni pracować z prosiakami, skoro tak boli ich kontakt z ludźmi. Cóż rutyna może z człowieka czasem zrobić.
Sami trafiliśmy w końcu przypadkiem, nocą, do kuchni polowej i spotkaliśmy trójkę młodych, francuskojęzycznych Kanadyjczyków prowadzących badania nad wpływem wycianania lasów na małpy z rodziny wyjców. Oni też powiedzieli nam o dostępnej wodzie.
Wszędzie pełno francuskiego – podróżowałem z Francuzem Flavianem, jak spotykałem turystów w odległych miejscach, to ślepo mogłem powiedzieć, że Francuzi, albo własnie francuskojęzyczni Kanadyjczycy. W Kanadzie otóż istnieje sobie francuskojęzyczny stan Québec. W hostelu, w Valladolid spotkałem sympatycznego Samuela ze stolicy stanu Québec, miasta Québec ;) Anieglskiego nauczył się dopiero w podróży, gdyż jedynym językiem urzędowym tej prowincji jest właśnie francuski. Ciekawa sprawa swoją drogą :) A Samuel pracował sobie za free na jakiejś ekologicznej farmie, za miejsce w szopie I michę prawdziwego, nieindustrialnego pożywienia. No I oczywiście całą masę innych doświadczeń podczas bytowania tam, a nie gdzie indziej.

Wielu Kanadyjczyków spotakłem również nad jukatańską Zatoką Meksykańską – uciekają przed srogą zimą na pół roku mieszkając sobie w ciepłym Meksyku. Willa do wynajęcia za grosze – powiedzmy 600-700 dolarów miesięcznie za luksus na plaży. Swoją drogą ciekawy pomysł żeby ewakuować się zimą z Europy, chyba kiedyś o tym pomyślę :) (akcent na: “ucieczka przed zimą”, a nie “willa na plaży” ;) ).
Dobra, narazie dosyć o Kanadyjczykach ;) Wracamy do dwudziestego kilometra drogi. Rozbiliśmy obóz, ugotowaliśmy na kolację oczywiście makaron, łyknęliśmy zakupionej w Xpujil tequilli i jak po każdym rowerowym dniu, po kolacji poszliśmy grzecznie spać.
O poranku wyjątkowo bez rytualnej kawy ruszyliśmy ku ruinom Calakmul, by spędzić tam cały dzień, gdyż czytaliśmy o tym, że kompleks ruin jest olbrzymi i można błądzić tam nawet ze cztery doby, chcąc dokładnie wszystko obejrzeć. Na drodze spotkałem: dzikie indyki, dzikie świnie aka dziki, aka pecari, kolibry, tukany, papugi, różniste ptaki bez specjalnego imienia w moim języku…ale… uwaga…spotkałem też pumę. Przez dosłownie kilka sekund była na drodze, po czym zniknęła w gęstwinie lasu. W rezerwacie żyją również zagrożone wygninięciem jaguary, ale zdecydowanie ten kociak nie miał kropek, ani prążków, a więc puma :) Krokodyla jeszcze jednak nie spotkałem. Te się kryją. Acha, na drodze widziałem rozjechanego węża koralowego….także…kto lubi zwierzaki, zapraszamy na reklamy – do Calakmul.
Po dotarciu do ruin skonsumowaliśmy śniadanko i poranną kawkę, którą serwował codziennie Flavien – pyszna kawa z regionu Chiapas, ku któremu teraz podążam, filtrowana od fusów outdoorowym filtrem na kawę z wody filtrowanej outdoorowym filtrem na wodę :) Flavian trochę sobie podróżował rowerem po Kanadzie i Australii, bujał się po górach I pustyniach, także dużo się od niego nauczyłem. Np. faktu, że dobrze jest obciążyć przednie koło, gdyż to dodaje Ci stabilności, a wcale nie utrudnia kierowania, jak pierwotnie myślałem, stąd wcześniej pakowałem w przednie sakwy jedynie ubrania, a tak mogę odiążyć tył, zabierając na trudnych odcinkach bezludnych np. więcej wody, no I dodatkowo najpotrzebniejsze rzeczy mam w przednich, łatwodostępnych sakwach. Te tylnie przykrywa nieprzemakalny wór kajakowy z moją sypialnią – namiotem, śpiworem I karimatą. Kwestia pakowania sakw to temat, który ciągle przerabiam I udoskonalam wedle aktualnych potrzeb.
Ruiny. Przez większość dnia bujaliśmy się z Flavienem (no odmieniać to imię, czy nie odmieniać – oto jest pytanie :) ) podziwiając głęboko w dżungli skryte miasto. Przyjmuje się, że Calakmul było olbrzymim państwem-miastem Majów, liczącym pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Miasto jest duże, jednak spodziewałem się czegoś większego. Jednak po wizycie w Becan moje oczekiwania co do ruin znacznie się zwiększyły (nawet, jeśli staram się nie oczekiwać z zasady : ). Wysokie piramidy otwierające piękny widok na bezgraniczną dżunglę robią nie mniej jednak spore wrażenie. Po wdrapaniu się na piramidę możesz oprócz dżungli posłuchać…znowóż francuskiego :) No i szczególną atrakcją są małpy, ktore śmigają sobie po drzewach wystawiając czerwone tyłki, albo drą się komunikując tym samym, że to ich drzewa i wara. Można zobaczyć dwa gatunki małp – wspomniane howler monkeys aka wyjce i sprytne spider monkeys vel i dont know, how is the name in polish ;).
Wieczorem wróciliśmy na kemping. 40-km droga skradła nam dokładnie dwie godziny i osiemnaście minut o poranku I tyleż samo wieczorem wracając. Sakwy zostawiliśmy na kilometrze dwudziestym, zapyrte w namiocie ;)
Po kolejnej obfitej kolacji z tequillą na trawienie udaliśmy się na nocny spoczynek do swoich kwater – ja do namiotu, a Flavien do hamaka. To była ostatnia noc naszej wspólnej podróży, gdyż następnego dnia przyszedł dzień rozstania. Było mucho sympatico :) Przed ostatecznym rozstaniem zwiedziliśmy rano bardzo interesujące regionalne muzeum kulturalno-przyrodnicze. Znajduje się ono również na magicznym kilometrze dwudziestym (lokalni też mówią o drodze w ten sposób – na kilometrze siódmym jest kemping, na kilometrze dwudziestym tralala). A muzeum polecam, tym bardziej, że jest za free.

I tak Flavian podążył w kierunku Chetumal. docelowo do Cancun, skąd pod koniec lutego ma wrócić do Kanady. No a ja? Mimo wszystko szeroko uśmiechięty popedałowałem ku Palenque, by przywitać w końcu ponoć bogate kulturowo Chiapas.
Bardzo fajnie nam się razem podróżowało, dużo się od Flavien-a nauczyłem, gotowaliśmy wieczorami na zmianę, stąd np. ten jeden dzień wolnego od palnika – także podróżowanie we dwoje ma dużo swoich zalet :) Poza tym ja podpatrywałem coś z kuchni Flaviena, on skradał moje idee I tak z każdym dniem, kreowaliśmy coś, co moglibyśmy nazwać fuzją naszych kulinarnych światów. Ale oczywiście nie tylko aspekty praktyczne sprawiły, że podróżowałem własnie z Flavian-em. Jakoś tak naturalnie wyszło. Gdy zagadał do mnie w Valladolid, to tak, jak żaden inny nie zagaworzył ;). Po prostu jakbyśmy się już dawno znali. Szeroki uśmiech na twarzy, jakby nigdy nic, otwartość. Pamiętam, że wówczas w ogrodzie hostelowym przyjemniej zaświeciło słońce do porannej kawy. Spotykałem innych rowerzystów na drodze, ale to z Flavianem po prostu przypasowało – sympatyczny, inteligentny, pełen przygodowej energii, pozytywny człowiek. Kiedyś odwiedzę go na tej jego kanadyjskiej wyspie popływać kajakiem po oceanie, połapać łososie I porobić wszystkie te wspomniane przez niego rzeczy. O ile nie przeniesie się do Nowej Zelandii, o której mi opowiadał jako o jego miejscu na ziemii, gdzie czuje się bardzo sharmonizowany ze sobą. Po gaworowemu trzeba by rzec, że energia tamtego miejsca współgra z energią jego Duszy ;) Wieczorami, oprócz gotowania, dużo rozmawialiśmy, zżyliśmy się, śmieliśmy się do bólu brzucha, dyskutowaliśmy o miłości, przyjaźni, dzieliliśmy się historiami z naszego życia, radościami, rozczarowaniami, swoją wizją świata…swoimi nastrojami I zachwytami. Fajny czas, Stary! Muchas gracias, Flavien!

Tak czy inaczej fajnie kilka dni spędzić znowu sam na sam ze swoim rowerem i przemierzanym światem. Nie ujechałem za daleko, gdyż zatrzymałem się nad jeziorem Silvituc.. Piszę właśnie z pewnego rodzaju kafejki internetowej dla mieszkańców – świetlicą można by to nazwać (część wpisu powstała najpierw na świetlicy, ale wyłączyli prąd I nie mogłem opublikować posta. Teraz upiększam I rozwijam tekst w namiocie – lekki deszcz uderza o tropik, szeroko otwarte wejścia mają wpuścić świeże powietrze. Jest duszno. Tutaj, po 18, noc pełną gębą. I te charakterstyczne dźwięki lasu – tysiące grających Ci kołysankę owadów. Czasem kurka wodna zaskrzeczy, jaszczurka przebiegnie koło namiotu, albo koń, który pasie się w pobliżu parsknie sobie ostentacyjnie…Ciemność namiotu rozjaśnia blask matrycy laptopa…zdecydowanie kuszę świetliki – namiot z zewnątrz ze świecącym ekranem wygląda jak duży świetlik, stąd mówią do mnie światłem jak do swojego :) Dzisiaj nie wędkuję, dzień na lenia, czytanie I na co tylko przyjdzie ochota. A koń pełno narobił mi tu prezentów. Nieprzyjemnie zdejmowało się oponę podczas wymiany dętki…moja pierwsza guma podczas wyprawy. A sprawcą był kolec z drzewa. Zaatakował mi dętkę, Nikczemnik.

Połączenie internetowe w świetlicy jest bardzo wolne, bo satelitarne (pingi ponad 2500ms i rwie), ale jakoś daję rady :) Hasło do routera jest standardowe, także mogę zobaczyć, czy akurat mam połączenie ze światem, czy nie ;) Komputery używane, chyba z Europy, wstawione do świetlicy w ramach projektu stanu Campeche. Technicznie muszę przyznać, że częściowo nieźle to rozwiązali – na poziomie sieci komputery, by móc komunikować się w sieci muszą się przedstawić certyfikatem bezpieczeństwa.
No I tak spędzam sobie czas nad jeziorem, wypełniam czas mego życia treścią tego miejsca. Cieszę się codzienną kąpielą w jeziorze, dbając jednocześnie przykładnie w ten sposób o higienę. Czasem różnie jest z codzienną kąpielą…ale szczęśliwy człowiek ładnie pachnie, także nie ma powodów do obaw ;) Poza tym umyć się można w 2-3 litrach wody, przetestowałem :)
Wędkuję, codziennie łapię sobie coś na kolację, czy śniadanie. Wstaję jak zwykle o wschodzie słońca, okolice 6 rano mojej, a 13 w południe Waszej przestrzeni czasowej. Mocno śpiący jestem zazwyczaj po 23, w dzień nierowerowy. Gdy śmigam na rowerze – 21-22 Morfeusz ugina mi kolana.
Wczoraj spróbowałem nawet…zółwia, ach ten pierwszy raz :) Od lokalnego mieszkańca słyszałem, że tutaj jada się zółwie, a że się złapał na żywca, to się do niego dobrałem i upiekłem na ognisku….smak przedni :) Choć miałem trochę opory przy ucinaniu mu głowy. Zadziwiający był fakt, że zółw bez głowy zdawał się ze 2 godziny jeszcze poruszać kończynami…wybaczcie przyjaciele wegańscy i miłośnicy zwierząt, ale taka tutaj rzeczwistość. Pewnie za to powiesicie mnie za jądro na suchej gałęzi, ale co tam – jestem, jak większość Meksykanów, mięsożercą pełną gębą. Tym bardziej, że za pół kilo nieindustrialnego mięsa z byka zapłacisz tu 10 zł :) A poza tym po co mi trzy.
Piękne jezioro, wolno płynący czas, pyszne jedzenie, relaks nad wodą. Zaskakuję kulinarnie sam siebie, spontanicznie wpadam na różne kombinacje I pomysły: w następnych dniach na blogu 2 przepisy mojej kreacji – na rybę, mili Państwo. Zaprogramuję, że wpis na blogu z przepisami zrobi się pewnego dnia automatycznie, a więc lookajcie na bloga – nie znacie dnia, ani godziny :p (ja jeszcze też nie, bo w namiocie nie mam neta). A tak w ogóle to możecie sobie abonować kanał rss – w prawym górym rogu oprócz logo fejsbooka z niekoniecznie funkcjonującą stroną z wyprawy, istnieje taki czerwony znaczek. Jak na niego klikniecie, to będziecie np. W firefoksie widzieli, gdy poczynię jakiś nowy wpis. Technologia zwie się to kanałem RSS – poczytajcie. Jakoś RSS zdaje się niekoniecznie przekonywać przeciętnego zjadacza chleba. Rozwiązanie jednakże interesujące, czemu by nie spróbować czegoś nowego :)
A ja po tym ciągle nowym właśnie widocznie tego potrzebowałem, zatrzymać się, nieco się zrelaksować, pobyć sobie po prostu na pewnym niewielkim obszarze pikseli na mapie googla i tak jestem tutaj od 3-4 dni. Chyba, bo tak sobie powtarzam codziennie: “aaa…jest tak przyjemnie , to zostanę kolejny dzień”. Podróżując na rowerze tak czy siak łatwo pogubić się w czasie. Jakoś to jezioro mnie urzekło. Rozbiłem namiot w dziczy, nieopodal dzikiego brzegu jeziora z dużą ilością zwierzyny różnego rodzaju. Zwierzaki zaakceptowały mnie szybko. Już drugiego dnia kurki wodne dreptały sobie nieopodal po roślinnych wysepkach niedaleko brzegu. Poza tym jaszczurki na dwóch nogach się przede mną kryją. Śmiesznie patrzeć, jak sprytnie uciekają na drzewo, albo biegną po wodzie, gdy schodzę w dół do miejsca, gdzie jest moje miejsce na wędkowanie. To jedyne miejsce w promieniu mojego tutejszego horyzontu, gdzie można w miarę swobodnie wędkować, gdyż nie ma za dużo roślinności. 2 dni spędziłem kompletnie nad wodą, transportując z namiotu palnik, garnki, jedzenię, kawę i co tylko nad brzeg jeziora.
I tak kombinuję, pytam się ludzi, jakie to ryby tutaj żyją i na co biorą. Strzępki informacji pochodzących z różnych źródeł składam w jedną całość, czasem rozwijam własne metody., co szczególnie niesie ze sobą wiele przyjemności. Ileż rzeczy naprawiłem, wiele opracowałem własnych sposobów na rozwiązanie jakichś prostych kwestii. Na ten przykład z reklamówki zbudowałem na kierownicy miejsce na kubek z kawą, bym ew. mógl popijać sobie podczas jazdy :) Ot luksusowy problem :) A pewnie że można kupić specjalne super komfortowe mocowanie na kubek na kawę firmy KupSeGadżetaNiechajNieCiążyCiPieniądzówSkarpeta :) Myślę, że uczę się sztuki improwizacji od Meksykanów ;)
W Meksyku nie ma czegoś takiego, że nie wolno wędkować tak czy owak. W Polsce, czy Niemczech jest masa przepisów, które mówią Tobie wędkarzowi, co możesz robić wędkując, a czego nie możesz, że aż czasem trudno skupić się na wędkowaniu zastanawiając siię, czy akurat możesz, czy nie ;) (trochę wyolbrzymiam). Tak czy siak, tutaj ludki strzelają do ryb z kuszy, najczęściej wyciągają je siecią, a ja jako egzota w tejże przestrzeni mam swoją wędkę I kilka rybek sobie wyłapię z jeziora.
Podobnie rzecz ma się z polowaniem. Nie trzeba należeć do jakiegoś okręgu łowieckiego, być częścią jakiejś subkultury łowieckiej. Masz ochotę na jelenia, czy innego bażanta, to bierzesz spluwę I ruszasz w las. Mijam mnóstwo motocyklistów z flintami na plecach, za ich plecami siedzi kumpel szczerzący zęby, łapiąc nieco białka w locie, który to na rękach trzyma łowieckiego psa. Nikt jeszcze do mnie nie strzelał, chyba że pozdrowieniem :)
Tutaj taki trochę przytyk w stronę stereotypów o Meksyku, jaki to straszliwie niebezpieczny kraj. Ostatio spotkałem parę emerytowanych Anglików podróżujących super wypasionym jeepem z panelem słonecznym na dachu I całym systemem podróżniczym, który sobie wymyślił spotkany Anglik. Wystartowali autem w Ju Es Ej, po przeprawieniu się ówczesnym drogą promową z Jewropy. Gdy mówili o zamiarach podróżowania autem po Meksyku, niektórzy z zindoktrynowanych Amerykanów głęboko odradzali, patrząc się na Anglików jak na przybyszów z innej planety I wyszczekując: “Obetną Wam tam głowy” :)
Aż tutaj muszę pomyśleć o osobniku Bartku z mojej przestrzeni berlińskiej, który mówił: “Stary, jedź, ale tylko nie do Meksyku”. Liczby nie kłamią, statystycznie tyleityle ludzi ginie tam jednego dnia za sprawą przemocy. Narazie algorytm kolegi humanisty-fizyka od cząsteczek kwantowych omija mnie szerokim łukiem I niechaj tak pozostanie.
Nie wierzcie za bardzo stereotypom – to duże uproszczenia, zamykające bardzo na świat I ludzi. Pozwólcie sobie stworzyć unikalną wersję świata, ze wszelkimi utopiami, marzeniami, no i oczywiście też jakimiś demonami. Tym należy jednak zagladać w oczy I otwierać się, pokonywać własne słabości, by być pełniej. Żyć. Doświadczać. Empirycznie poznawać świat. Sava unifikacji, bienievidos dla naturalnej wielokolorowości, hallo różnice. Żyjmy I dzielmy się, wzbogacajmy nawzajem.
Powędkujmy znowóż. Najlepszą przynętą okazały się inne rybki, do których łapania zbudowałem sobie wędkę składającą się z patyka, kawałka żyłki, 1 ciężarka I haczyka. Wersja tegoż przyrządu jakiegoś dzieciaka z rodziny Majów wygląda nieco inaczej – zamias ciężarków, które tutaj pewnie byłyby już symbolem wyższego statusu, przywiązują do żyłki kamień z dziurką. Czasem zawiążą powygnianą szpilkę. Działa tak samo dobrze…
No I tak nałapię sobie małych zębiastych rybek, których nazwy nie znam. Z wyglądu podobne są jednak do naszych płoci. Te małe rybki lądują potem na opracowanym przeze mnie systemie przyponów z 3 krętlików z agrafkami, 3 haczyków i ciężarkiem na samym spodzie, umieszczonym na kawałku żyłki. I tak oto 3 małe rybki wędrują jako przynęta na haczyku I kuszą okoniopodobne drapieżniki tuż pod powierzchnią wody, w połowie głębokości I przy samym dnie. Czuję się niemalże dumny z tegoś rozwiązania – pierwszy raz stosuje coś takiego, choć pewnie już ktoś kiedyś ten system opisał :) Ale ja I tak odkryłem Amerykę, co tam, że nie po raz pierwszy – radość ta sama :) (aż mi się skojarzyło z polityką patentów a podejściem ludków z ruchu Wolnego Oprogramowania open source). Właśnie ryby z rodziny okoniowatych przychodzi mi konsumować – czy to smażone, czy w rybnym rosole, czy pieczone w ognisku, a może tym razem obok ogniska, pieczone w temperaturze pochodzącej z żaru wypalonego drewna.

A nocą czasem uczepi się sumik karłowaty, który znakomicie nadaje się właśnie na przepyszną zupę ze względu na dużą zawartość tłuszczu(dobra, jeden przepis będzie właśnie na rybny rosół ala Gawor ;) ). Sumy są wszędzie zauważam – łapałem je w morzu, w rzekach, w jeziorach. Silny gatunek :) A czym się różni sumik karłowaty od suma olbrzyma? Ten pierwszy ma wąsów 6, ten drugi 8. Ten pierwszy ma przeważnie kilkanaście centymetrów, ten drugi kilkaset :) (w wiadomościach telewizyjnych oprócz pedofili, morderców, wojen w imię pokoju i rozszczerzonych polityków, czasem mówią o rekordowym sumie właśnie).

No a czasem złapie się żółw, który syczy na Ciebie, gdy już go wyholujesz na brzeg. Duża odmiana w mojej wędkarsko-kulinarnej przestrzeni. Oprócz tego mój świat wzbogacają słodkowodne ślimaki ze skorupą wielkości piłki do tenisa. Te też są przez ludzi konsumowane i pozbwiane domu jeszcze na własnoręcznie zbudowanej łodzi. Stąd na brzegu tyle pustych muszli.
Dziś planowałem wyruszyć, ale deszcz i pierwszy raz złapana guma podczas wczorajszej wycieczi do miasta przekonały mnie, by zostać “ten jeden dzień dłużej” ;)
Przesyłam Wam zapachy pieczonej ryby z ogniska i bukiet smaków przepysznej zupy z sumika karłowatego :) A to wszystko przyprawione wszechogarniającym szumem nocnych stworzeń. Zamykam namiot I rozprawię się z przerażającą ilością komarów, które teraz dopiero zauważam. A co potem? Poczytam, spakuję sakwy na jutro. Ku Palenque, co raz wyżej i wyżej w pionie, co raz bardziej na południe na mapie. W góry stanu Chiapas. Następny wpis z miejsca kilkaset metrów wyżej. Hasta luego!