Montezuma odpuściła – ruszam z Valladolid

W ostatnich 2 dniach zatrzymałem się w Valladolid, w bardzo przyjemnym hostelu Candelaria. Pierwszy raz w Meksyku zażyłem ciepłego prysznica (ludzie w domach nie zawsze mają, bo i nie zawsze niezbędny w tym klimacie), który uczynił cuda dla mojego sampoczucia. Przez ostatnie 3 dni miałem problemy żołądkowe, w końcu mnie dopadły po tym jak jadłem niemal wszystko. Cóż, normalna dolegliwość podróżnicza…jednakże bardzo nieprzyjemna. Nie mogłem nic jeść, nawet wodę zwracałem dolną częścią układu pokarmowego. Stąd niewiele miałem sił, ale wystarczająco, by robić jakieś 70 km dziennie. Po wyruszeniu z Akumal nocowałem w okolicy miejscowości Coba. Znalazłem piękne miejsce do spania – ogród mandarynkowy i pomarańczowy, a w nim zadaszony budynek z cegły i stare sanitariaty z wydzieloną przestrzenią dla “man” i “woman” :) Wszystko opuszczone, ani żywej duszy, a wokół dźwięki dżungli. Po ciężkiej nocy i powiedzmy dziesięciu wizytach w sanitariacie ruszyłem następnego poranka do Coby, by zwiedzić tamtejsze ruiny. Dość interesujące, jednakże moje samopoczucie nieco przyćmiło całkowite wrażenie. Do tego przyczynił się również fakt, że mimo posiadanego roweru musiałem zapłacić nie tylko bilet wstępu, ale również zezwolenie na rower w cenie wprawdzie niewielkiej(35 pesos), ale poirytował mnie troche fakt, że te 35 pesos to cena, którą płacisz za wynajęcie roweru do poruszania się po ruinach. Także, czy posiadasz własny rower, czy nie – 35 pesos. Po 3 godzinnej wizycie w ruinach musiałem coś przekąsić, suche tortille…po czym ruszyłem do Valladolid – postanowiłem, że znajdę hostel, by wydobrzeć, co finalnie także uczyniłem. Z Coby do Valladolid pierwotnie chciałem jechać inną drogą, dużo ciekawszą, obfitującą w jeziora, gdzie mógłbym znaleźć fajne miejsce na biwak, powędkować…ale okoliczności sytuacji zmieniły plany.

Po przybyciu do hostelu czym prędzej pobiegłem do apteki po tabletki przeciwko pasożytom żołądkowym, ugotowałem ryż z cynamonem bez żadnych przypraw i poszedłem wcześnie spać.

Po przebudzeniu wczoraj czułem się dużo, dużo lepiej. Na tyle, że postanowiłem wybrać się do ruin Ek Balam. Spędziłem bardzo fajny dzień w ruinach, przyłączyłem się do niemieckiej grupy z przewodnikiem, który opowiadał dużo o kulturze Majów i budowlach znajdujących się w kompleksie. Spotkałem również przewodnika, który na plecach nosił swojego synka Krzysia, którego stworzył ze swoją polską żoną :) Śmiesznie było pogadać z mniej więcej 4-letnim Krzysiem po polsku oraz z jego meksykańskim tatą, który również władał dość dobrze polskim.

W drodze powrotnej wybrałem się na małą przejażdżkę polną drogą przez dżunglę i pedałowałem sobie relaksując się na lekkim rowerze bez bagaży :) Po drodze policjant chciał podarować mi pomarańcze, ale odmówilem grzecznie ze względu na Montezumę. Ludzie są bardzo mili, machają, pozdrawiają. Szczególnie w czasie, gdy dopadła mnie choroba, to bardzo miłe i krzepiące. Wieczorem rozmawiałem dużo z ludkami w hostelu, wybrałem się na godzinny spacer po Valladolid, by popodziwiać nieco kolonialną architekturę i poczuć nieco Duszę miasta.

Przed snem porcja czosnku i decyzja o tym, że nie pojadę do Chichen Itza – najbardziej turystycznych ruin na Yucatanie – postanowiłem zaufać intuicji i swoistej niechęci.

Piszę w pośpiechu, już późno, muszę opuścić hostel, a poza tym droga ciągnie – małymi ścieżkami do Izamal…

Wyjeżdżam z Akumal

Po dość długim czasie spędzonym w Akumal ruszam z wielką ochotą i – muszę przyznać – niecierpliwością w dalszą drogę. Pierwotnie miałem wybrać się do Punta Allen, ale wobec opadów deszczu (dzisiaj znowu pół dnia padało, aż ludzie się w domach pochowali tego wieczora…) pasuję. Punta Allen leży na takim małym cypelku na mapie, a z dwóch stron opływa go morze. Droga przez rezerwat to taka polna droga i pamiętam jeszcze z wyprawy samochodem w tamte okolice, że trudno było przejechać, stąd spasowaliśmy samochodem. Po tych deszczowych dniach, wobec faktu awarii namiotu, odbijam z Tulum do miejscowości Coba, by potem udać się w kierunku Valladolid, a w dalszej perspektywie do Meridy, stolicy Yucatan-u, ale o tym dowiecie się z przyszłych postów.

Co do zdjęć – wrzuciłem tylko kilka na fejsbooku – nie bardzo mam teraz głowę do tego, by zająć się ich obrabianiem i uploadowaniem. Kiedyś może nadrobię :)

Właśnie napisałem do producenta namiotu z prośbą o przesłanie nowych rurek w ramach gwarancji. Dzisiaj wybrałem się busikiem (tzw. collectivo) do Tulum w poszukiwaniu spawacza aluminium, którego namiary dał mi bardzo miły spawacz z Akumal :) Niestety rurki od namiotu są zbyt cienkie, by móc je pospawać, stąd będę musiał improwizować. Mam kilka pomysłów, zobaczymy jakie przyniosą one efekty :) Tak czy siak – ruszam jutro i będę musiał jakoś improwizować przez najbliższy czas. Najważniejsze jest to, że wszystkie rzeczy mam wysuszone, łącznie z namiotem.
Dodatkowo w Tulum zakupiłem prowiant na najbliższe dni – kończy się laba, gdzie cyrkowa rodzinka raczyła mnie pysznościami kuchni meksykańskiej – teraz na dobre odpalę moją benzynową kuchenkę :)

A dzisiejszego poranka wybrałem się na ryby – nic nie złapałem, poza kilkoma krabami, które służyły jako przynęta. Niestety morze było dzisiaj bardzo niespokojne i ciągle łapałem zaczepy, ale przy okazji zmieniłem żyłkę z mojej europejskiej 25mm na tutejsze 50mm :) No i nieco poobserwowałem sobie malutkie krabiki oraz spotkałem w skałach dwie iguany :)

Idę zmieścić jedzenie do sakiew, by wyruszyć skoro świt – tutaj słońce wstaje akutalnie w okolicach godziny 6.

Do usłyszenia i tradycyjnie bądźcie pozdrowieni!