Weekend w Palenque

Zanim wypełnię tę wirtualną przestrzeń zawartością w jakiś sposób odnoszącą się do tematu tego posta muszę podzielić się tym niesmacznym uczuciem, które się miewa, gdy wyplujesz z siebie kilka stron tekstu, a ten w jakiś niewytłumaczalny nawet dla informatyka sposób, gdzieś sobie zniknie w Nirwanie. Tak, czy siak – piszę.

Palenque spędziłem cały weekend, przybywając doń wcześnie w piątek, jak możecie wyczytać w poprzednim poście. Zwiedziłem niesamowite dla mnie ruiny, które wśród Ek Balam, Becan, Calakmul dołączyły do grona moich ulubionych. Dodatkowo wieczorami wybrałem się dwa razy na latynoską dyskotekę, by nieco się pobujać, poczuć klimat, no i oprócz tego nie wiadomo po co, co się po prostu dzieje, a czego nie planujemy :)

Zacznijmy od ruin

Jak zwykle zbudziłem się o poranku, ugotowałem kawę w mojej kwaterze, bardzo nieturystycznej i przeznaczonej raczej dla lokalnych. Znalazłem ją bujając się rowerem po Palenque i jakoś tam po prostu mnie poniosło, spytałem o pokój, zapłaciłem 90 pesos za noc i już. Zalałem kawę, spakowałem plecak i poszedłem na pierwszego busika, zwanego tutaj collectivo, który zawiózł mnie do zamglonych jeszcze o tej porze ruin Palenque. Mgła unosząca się nad ruinami otoczonymi przez dżunglę wzmacnia zdecydowanie odbiór tego starożytnego miasta Majów. Myślałem, że o tak wczesnej porze będe tutaj niemalże sam, ale jak się okazało babinki sprzedające jedzenie, pamiątki, ręcznie wykonane tekstylia zagadywały pierwsze grupy turystów, wylewające się z autokarów. Miało to swój duży plus jak się okazało. A tym dużym plusem był niemiecki przewodnik Max, który mieszka sobie w Playa del Carmen i jest lokalnym przewodnikiem podróżującym z przybyłymi na 3 tygodnie grupami turystów z niemieckojęzycznych krajów, które chcą posmakować Meksyku od Mexico City, aż po Cancun na półwyspie Yucatan, zaliczając na szybkiego najbardziej turystyczne i okrzyczane miejsca. Wiiększość z tych turystów, co zdradził mi zresztą jeden z takiej grupki, Max zalewa znacznie większą ilością informacji ze swojej jakże pojemnej główki, niż są w stanie przyswoić. Nic dziwnego, że Ci po jakimś czasie się wyłączają. W takiej formie podróżowania po prostu w 3 tygodnie nie są w stanie przetworzyć całej tej wiedzy. To jak z kursami komputerowymi oferującymi Ci nie całkiem uczciwie 4-dniowy kurs jakiejś tam technologii(choćby administracja serwerem Apache), zalewając Cię materiałami i masą informacji, a nauczyć się wszystkiego i tak musisz sam w trakcie pracy nad danym zagadnieniem.

Tak czy siak dołączyłem się po cichaczu do grupki niemieckojęzycznej grupy, korzystając z ogromu wiedzy i pasji z jaką Max opowiadał o najmniejszych szczegółach z życia Majów w państwie-mieście Palenque. Podczas tej wspólnej wycieczki po najważniejszych strukturach wpadłem w przyjemną konwersację z kilkoma turystami, a to z Bawarii, a to z Wiednia, a to ze Szwajcarii. Jedni słuchali, drudzy pierdzieli, w oczach trzecich dało się załuważyć chęć opuszczenia ruin i pojechania gdzieś dalej. W końcu podziękowałem Maxowi za to, że w tak energetyczny sposób podzielił się swoją wiedzą i na kilka minut świat zatrzymał się podczas konwersacji z nim. Niesamowity człowiek, lat ponad czterdzieści, również swego czasu dużo podróżujący, z bardzo fajnym, otwartym podejściem. Dyskutowaliśmy na przykaład na temat systemu edukacji, który zamiast wciskać uczniom wiedzę, albo żądać od nich dyscypliny, nauki wedle jakiegoś tam schematu, wienien wzbudzać w dzieciakach naturalną ciekawość i jedynie udostępniać możliwości do zdobywania tej wiedzy, gdyż ciekawość jest czymś właśnie jak najbardziej naturalnym. Wiadomo jednak, że często ten system raczej tą ciekawość zabija wbijając zdobywanie wiedzy w jakiś tam szary schemat.
W końcu wymieniliśmy się kontaktami (Max zresztą wpisał się też w księdze gości :) ), Max zaoferował swoją pomoc we wszystkim, co się tylko da, no i wraz z grupą pognał autokarem do Campeche, co by nie odbiec zbytnio od planu wycieczki. Ja natomiast nieco zgłodniałem i zjadłem sobie śniadanie w postaci kanapek z masłem orzechowym u szczytu świątyni „Templo de la Cruz“, z której ma się świetny widok na najbardziej znaną tutaj „Templo de las Insciptiones“, gdzie dokonano bardzo ważnego odkrycia w postaci sarkofagu króla Pakal-a. O ów odkryciu pisały wówczas gazety z całego świata, porównując to znalezisko do odkrycia słynnego grobu Tutenhamona. Sama światynia nosi jednak nazwę nawiązującą do znalezionego tutaj zbioru hieroglifów, które opisują dużą część historii Palenque.

Siedząc sobie tak w tych ruinach poznałem kolejnego bardzo ciekawego człowieka w osobie Farida, muzyka jazzowego pochodzącego z Zimbabwe, kończącego szkołę muzyczną na Kubie i akutalnie mieszkającego w Kolumbii. Pasjonująca rozmowa pełna przeskoków od tematu do tematu, o życiu, o podróżowaniu, o muzyce, o Kolumbii, wrażeniach z podrózy w Meksyku. Farid zdradził mi również, że przemierzanie lądem granicy z Panamy do Kolumbii przez dżunglę Darien wcale nie jest takie niebezpieczne jak się mówi i że spokojnie mogę się przeprawiać jakąś prywatną łódką. No i nie kryję pewnej ekscytacji tym pomysłem, ale do Panamy jeszcze daleko, także zostańmy narazie jeszcze w Palenque. A Farid namieszał mi w głowie opowieściami o Afryce i Kolumbii, i jak mnie kiedyś w jakie inne przestrzenie rzeczywistości nie zawieje, to i tam zawitam :)

No i wreszcie spotkałem w ruinach małą, 7-8 osobową grupkę Polaków, która wraz z zakręconym podróżniczo księdzem wybrała się na wycieczkę po Meksyku, oczywiście z impulsu tego księdza. Jak mi oznajmiły starsze panie w równie przyjemnej konwersacji jak wspomniane, co roku sobie tak podróżują. Fajnie, że są takie ludki, jak ten księdzu i ciągną za sobą jakieś tam Duszyczki pokazując nieco świata. Księdzu się nadziwić nie mógł, że ja sam sobie tak się bujam na tym rowerze i że zazwyczaj to minimum dwie osoby, wypytał, kiedy sponsorzy i takie tam pierdółki, a na koniec pomachał wraz z sympatyczną grupką ludków spod dolnośląskiego Opola, skąd też pochodzi moja mamita, którą to z kolei przywiało potem aż na wschód do tych zacnych i bardzo dźwięcznych w nazwie Mordów, gdzie miałem okazję i chyba trzeba powiedzieć szczęście rozbijać kolana, przeżywać swoje pierwsze przygody.

Po tych wszystkich spotkaniach pospacerowałem sobie po Palenque, zdrzemnąłem się na 20 minut pod drzewem i w drodze powrotnej zahaczyłem o robiące wrażenie wodospady, by w końcu wylądować w muzeum, w którym można oglądać m.in (kopię) sarkofagu Pakala. Oryginał znajduje się w zamkniętej ze względu na akty wandalizmu świątynię “Templo de las Inscriptiones”. (Przepraszam, początkowo podałem, że oryginał został przetransportowany do muzeum w Mexico City, ale mi się widocznie coś pokiełbasiło…no bo i jak przetransportować ważący kilka ton sarkoag bez żadnego ryzyka uszczerbku tego bezcennego odkrycia)

Z powrotem znowu złapałem collectivo, które w 20 minut dowiozło mnie do miasta. Przemierzyłem kilkanaście z jego małych uliczek, zdążyłem się kilka razy zgubić nie zapamiętawszy adresu ani nazwy swojej kwatery, no ale jakoś w końcu tam dotarłem, by wieczorem zrobić sobie wypad na imprezkę. A takie gubienie się to w sumie całkiem lubię, bo wówczas mamy okazję odkryć, zobaczyć, przeżyć rzeczy, których nie planowaliśmy. Także dzięki temu coś się w nas dzieje nowego, nasz program według, którego działamy przyjmuje nową strukturę i poszerza nasze horyzonty.

Imprezowanie w Palenque

Zacznę od tego, że Palenque jest dość analogowe, bo próżno szukać informacji w internecie na temat miejsc, gdzie możnaby pójśc potańczyć, co jednak wielkim problemem nie jest – po prostu trzeba się puścić w miasto i szlifować swój hiszpański, wypytując napotkanych przechodniów. Takim też sposobem trafiłem do imprezowni o bardzo rdzennej nazwie „California“ ;) Ukryty gdzieś DJ co raz niczym wodzirej zagrzewał ludzi do tańca tekstami jakby z festynu w stylu „Panie pokażcie panom“ i „Panowie pokażcie paniom“ ;) A w jego repertuarze muzycznym głównie muzyka latino, popularna tutaj cumbia – styl muzyczny, który przybył do Ameryki Łacińskiej wraz z afrykańskimi niewolnikami. Z karaibskich plaż Kolumbii i Panamy rozprzestrzenił się na całą Amerykę Łacińską. Co by monotonnie nie było czasem Mr. DJ-u wypełniał przestrzeń reggaeton-em.

Sterotypy mówią o tym, że latynosi/-ski to nad wyraz znakomici tancerze. Szczerze mówiąc, jakoś nie mogłem się o tym przekonać podczas moich dotychczasowych wizyt w dyskotekach. Tak jak i u nas jedynie jednostki mają odwagę wyrażać i tańczyć siebie, oddać się muzyce, rozsiewać jedynym i niepowtarzalnym tańcem energię, wypełniać nią okalającą przestrzeń – wraz z innymi jednostkami…taki „prawdziwy“ taniec potrafi być niczym medytacja, filozofia i tworzyć niesamowitą atmosferę, można przez to poznać niesamowitych ludzi – trzeba tylko tańczyć z wnętrza siebie, a nie odtwarzać jakieś schematy podpatrzone na teledyskach ;) Tak czy inaczej znalazłem „swoich“ ludzi i bujałem się z tą meksykańska grupką przez kilka godzin. Jak już wiecie z poprzednich postów, dość łatwo nawiązuje się tutaj kontakty. Nawet naprężeni chłopcy, którzy przywołują mi nieco klimat naszych dyskotek, zdają się w większości mieć serca gołębie, a ich naprężona poza macho, ma jedynie wabić samice, no i może nieco odstraszać rywali. Wszędzie na świecie takie prężenie przyprawia mnie o uśmiech na twarzy, a jak ów stojący wokoł parkietu panowie z groźną miną, zaczynają wykonywać gesty rodem z amerykańskich filmów, to już w ogóle zaczynam wierzyć, że świat jest całkiem prosty :) Tak czy siak na imprezie jest dość spokojnie, dwóch ochroniarzy stoi przed drzwiami i zagadują do lasek wylegających z klubu, by zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Zanim udałem się w drogę powrotną do mej kwatery napatoczył się drugi gringo poza mną na tej imprezie – no zgadnijcie skąd chłopina przybył – no oczywiście z Francji :) Sympatyczny chłopak, florysta z Lens, którego imienia niestety nie pamiętam ze względu na moją słabą pamięć w tej kwestii :) Pogadaliśmy trochę na zewnątrz z nim i jego meksykańskimi koleżankami, no i stwierdziłem, że pora wracać do domu, gdyż następnego dnia chciałem wyruszyć z Palenque przez Ocosingo do San Cristobal de las Casas.

A o tym już wkrótce…

Miasto Palenque

No i jestem. Jeszcze nie w ruinach, gdyż postanowiłem poświęcić na nie cały jutrzejszy dzień, tym sposobem mając całkiem luźny dzień w Palenque. Czas na uzupełnienie zakupów w super, super markiecie i swobodny spacer po mieście. A ono żyje i to jak! Bardzo pozytywnie przywitało mnie swoją dynamiką, tysiące małych historii w szybkim, meksykańskim tempie. Tempo napędzane przez samochody, klaksony, wykrzykujących ludzi reklamujących swoje towary. Kilka kobiet karmiących na ulicy piersią próbuje jakoś zwolnić to tempo, ale mimo wszystko żwawy ten teatr rzeczywistości.

Po dwugodzinnym pedałowaniu przez wiejskie okolice, rozmowie z sympatycznymi, lokalnymi policjantami, którzy poruszali się w tempie żółwia po drodze, która średnio co 500 metrów została zmyta przez rzekę podczas obfitych opadów deszczu. Widać, że lokalni poszli po rozum do głowy, bo wokół tych dziur mnóstwo teraz betonowych kręgów, by zrobić pod drogą miejsce dla wody, która zwyczajnie szukała sobie przestrzeni w świecie i nie dbała o to, że jakiś tam asfalt :) Do tego panowie policjanci transportowali jakieś schody od trybun na zapewne zmontowanej na poczekaniu przyczepce – tak to przynajmniej wyglądało. Kolejny raz improwizacja w najlepszym wydaniu – mi się to tam bardzo podoba :)

Co do gotowania, bo przecież podróżująć po Meksyku nie można o tym nie wspomnieć – zakupiłem proszek do pieczenia i na próżno szukać tutaj jajek w proszku. Pewnie i u nas trzeba by się naszukać – książka “Outdoorpraxis” z bardzo dobrego, zdaje się niemieckiego wydawnictwa ReiseKnowHow poddała mi ten pomysł, by zastąpić trudne w transporcie jajka, sproszkowaną ich wersją.

Tak czy inaczej wożę teraz ze sobą mąkę i proszek do pieczenia, i będę sobie jakieś tam ciastka i bułeczki na tłuszczu wypiekał, a gdy znajdzie się dogodne miejsce, to zamierzam wypróbować zbudowanie w ziemi własnego pieca, o którym pisze autor wspomnianej, niemieckiej książki.

A dzisiaj wieczorem “Andzia ma wychodne” – idę zobaczyć, jak się bawi Palenque i powyginać się do gumbii i reggaetonu – za nic nie potrafię tańczyć salsy, ale co tam, będzie GaworDance – jak dotąd miałem z nim same dobre doświadczenia (no, może poza kilkoma epizodami na naszej polskiej glebie, gdzie “agresja wciąż podstawową zasadą” i chłopaki martwili się o to, że ich to za mały, no i musieli czasem się przypierpapier… ).

No i wracając z supermarkietu nie mogłem trafić do mojej noclegowni, bardzo nieturystycznej, bardzo meksykańskiej. Nie pamiętałem jak się nazywa, ulicy też sobie nie zapisałem – jakoś w końcu trafiłem, poznając przy tym kilka z tych miejsc, których widzieć nie zaplanowałem….

A pedałując w stronę Palenque widać już góry…gęba się cieszy, a mięśnie nóg czekają na wyzwanie :)

Tymczasem!