Adios Mexico, bienvenidos Guatemala!

Ostatnie dni w Meksyku i bienvenidos Guatemala!

Wy sobie nawzajem robiliście żarty, a ja tak jak zaplanowałem, tak wyruszyłem ppierwszego kwietnia. I nie zauważyłem, żeby prima aprilis w przestrzeni meksykańskiej miało być ważne. Szczerze mówiąc, na tyle byłem zaaferowany przygotowaniami, by wystartować kolejny raz, że fakt tego dodatkowego znaczenia tego dnia zupełnie mi umknął – teraz tak tylko jakoś mi się obił o głowę.

Jestem już w Gwatemali, mój pierwszy nocleg kilka kilometrów za meksykańską granicą. Wokół mnie góry, siedzę oparty o drewnianą chatkę bez wejścia. Zostało ono zabite deskami, może by dzieci się tutaj nie plątały. Gdy zajrzymy przez szparę między deskami jest tam łóżko, na ścianie powieszonych jest kilka dzbanuszków glinianych, na sznurkach suszy się ubranie. Zupełnie jakby ktoś tu mieszkał, albo pomieszkiwał. Albo został przegoniony z wioski z okrzykiem “włóczęgów nie chcemy” – choć ten scenariusz podpowiada mi raczej moje europejskie pochodzenie. Wieje silny wiatr, namiot buja się na lewo i prawo, ale z nowymi rurkami jest niemalże jak nowy. Marabut się spisał i dosłał rurki do San Cristobal, ale temu poświęcę w ramach wdzięczności dla firmy osobny post, a więc nie będę tutaj wyczerpywał materiału :) A więc..wieje wiatr, wokół błyska, dochodzi godzina dziewiętnasta. Mam dziś wolne od gotowania, bo tuż przed przekroczeniem granicy pozwoliłem sobie na dobry obiad – dobry, wcale nie musi oznaczać drogi i tak też było w moim wypadku. A do tego – o zgrozo – najlepsze krewetki w moim życiu zjadłem chyba właśnie dzisiaj – nie nad wybrżeżem karaibskim, nie nad Zatoką Meksykańską, a w terenie górzystym, w miejscowości  Carmen Xhan przy granicy z Gwatemalą. Miałem sunąć Pana Americaną i wkroczyć do Gwatemali w miejscowości La Mesilla, ale podczas niemalże bezsennej nocy przed wyruszeniem, po studiowaniu mapy, znalazłem inne przejście, które wydało mi się bardziej sexy :D – małe, otwierające mi drogę do dużo ciekawszych ścieżek i przestrzeni Gwatemali – przynajmniej w założeniu. Że wolę mniejsze drogi i wioski od dużych, chucznych i często też nudnych autostrad nie raz już mówiłem, a i dla większości rowerzystów to chyba oczywiste. Nim opowiem o przygodach na granicy i moich pierwszych kilometrach w Gwatemali odniosę się do moich ostatnich dni w Meksyku.

Ostatnie dni przed wyjazdem to pakowanie manatków na nowo, pozbywanie się zbędnych rzeczy, no i pożegnania z tymi kilkoma osobami, które przez ten miesiąc stały mi się bliższe. Rano dopiąłem wszystko na ostatni guzik i wyruszyłem w miasto, by przed Gwatemalą kupić zapasowy łańcuch, tak na wypadek, gdyby aktualny wpadł na pomysł żeby gdzieś w wiosce na końcu świata, w gwatemalskich górach, miał czelność wyzionąć ducha. Przy okazji zobaczyłem sklep wojskowy i kupiłem gaz pieprzowy na bazie smaczniutkich papryczek habanero, no i skonsumowałem jeszcze coś…stwierdziłem, że Wy macie w chatach telewizory HD, to ja też chce mieć HD. No i teraz w HD podglądam sobie zwierzaki, albo przyglądam się niczym wprawny stalker ludzkim przyzwyczajeniom i przyłapuję ich na dłubaniu w nosie, albo drapaniu się NiePowiemGdzie -na ten przykład :) Otóż tym zakupem jest…lornetka :) była dość tania, pewnie nieprofesjonalna zupełnie, ale co tam – jest HD :)

Ciemno wokół, zaczyna grzmieć, mrok ustępuje błyskom na niebie, chatka skrzypi, źdźbła spalonej przez silne słońce trawy drażnią mnie za uchem. Czuję że będzie padać – nie tylko za uchem. Co tam, narazie piszę dalej, mimo zapowiadającego się dziewiczego doświadczenia deszczu w Gwatemali. Jednak nie posiedzę tutaj już dłużej, Chaac (bóg deszczu i piorunów) mówi bym spadał do namiotu.

Czuję, że było dziś gorąco. Nozdrza odruchowo się zwężyły – zdjąłem skarpetki. Pierwsze krople deszczu uderzają o tropik – uwielbiam spać w namiocie, gdy pada…krople tak kojąco kołyszą Cię do snu…

A więc kupiłem gaz pieprzowy, lornetkę i łańcuch. Zjadłem pyszne tacos de carnitas, czyli mięsko, mięsko – m.in ze skórą świńską, mózgiem krowim i tym podobnymi wymysłami i w ten oto rytualny sposób na dobre pożegnałem San Cristobal de las Casas. Na drodze wyjazdowej protestujący Zapatyści zbierali haracz od kierowców samochodów, a mnie z radosnym okrzykiem pożegnali niczym Che Gevarę, wcześniej rozstępując się jak przed Mojżeszem morze. Żeby początek nie był zbyt łatwy, to zaliczyłem glebę wspinając się pod górkę, ale takie doświadczenia wlicza się po prostu w rowerową codzienność.

Na początku pod górę, potem bardzo z górki, a potem znowu bardzo pod górkę. Niewyspanie dało znać o sobie i postanowiłem troszkę wcześniej poszukać noclegu. Po kolejnej górce wyłoniła się przede mną zza skał boczna droga z pięknym widokiem na jezioro i wioską położoną w dolinie. Większość trawy była koloru czarnego, bo ktoś wziął i spalił. A czemu spalił? O tym dowiedziałem się od jednego z mieszkańców, który zaraz po ujrzeniu mnie, podszedł i przyjaźnie zagaworzył. A myślałem, że tylko Gawory mają licencję na zagaworzanie (na gaworzenie natomiast dzielę licencję z dziećmi, na ten przykład – taki oto szlachetny gest dla ludzkości od zacnego rodu Gaworków ;) :p ).

– A Pan to przejazdem?

– A tak, zmęczony już trochę jestem i postanowiłem, że rozbiję tutaj namiot na noc. Pięknie tutaj.

– A tak, pięknie, pięknie. Tyle, że zarobić cokolwiek jest ciężko. Dlatego też zebraliśmy się we wiosce i produkujemy węgiel drzewny.

– A stąd te butelki po pepsi z czarną wodą.

– A tak, one po to, żeby drewno tlące się podlewać.

No i tak gadu-gadu, Pan zapewnił mnie, że tutaj bardzo spokojnie.

Rozbiłem namiot, siadłem na skarpie, izolując karimatą cztery litery, co by wilka nie dostać, no i jak zwykle zabierałem się za gotowanie. Tak dla odmiany – ironicznie mówiąc – makaron z warzywnym sosem. Z przenośnego głośniczka, który uzupełnił w San Cristobal mój duży już bagaż, wydobywały się jakieś hity polskiego rocka typu: “Jolka, Jolka, pamiętasz”, czy “Jedwab”. Za kilka minut przyszło małżeństwo, które wcześniej poprzegarniało kupę tlącego się drewna. Oczywiście zagadali, oczywiście gdzie jest Polska, a że to daleko, a jakie zwierzęta macie, a czy tygrysy? A słonie? A macie ruiny, jak my? Na niektóre pytania odpowiadałem ze znudzeniem, bo po raz tysięczny, niektóre mnie jednak zaskakiwały i kazały spojrzeć na naszą rzeczywistość z zupełnie innej perspektywy. Panek zdradził mi, że oni to eksportują swój węgiel drzewny do USA i Gwatemali, bo tam płacą więcej i się bardziej opłaca, mimo, że transport dużo kosztuje. Oczywiście na tym węglu też gotują, czyli nic innego jak grillują. Tyle, że nie w super ekstra modelu “Poskramiacz steków”, czy wypasiony grill z najnowszego katalogu NOMI, w stylu “Zachwycisz przyjaciół, a tak w ogóle, to goście i pozazdroszczą”. Kilka kamieni, kratka, węgiel. A jeśli jakaś potrawa jest z grilla, to zawiera w nazwie “al carbon”, czyli w wolnym tłumaczeniu – ala węgiel, na ten przykład – kurczak ala węgiel – czemu by nie wprowadzić takiej nazewniczej innowacji do menu naszych restauracji, a choćby żeby wybić gości ze znudzenia :) – “karp po staropolsku ala węgiel” :)

Qrna,znowu odbiegłem, chyba jakieś klamry z madejowego łoża (sorry, Kamil ;) ) trzeba by (trze baby? ;)) zapożyczyć dla mojego umysłu.

Małżeństwo się pożegnało z życzeniami szczęśliwej podróży, na co ja zwykle ripostuję tekstem “buena vida”, czyli pięknego życia, a co to dla nich znaczy, to już niech sami sobie główkują :)

Przyszedł trzeci pan, w meksykańskim kapeluszu, dżinsach zaciśniętych paskiem z wielką srebrną klamrą, choćby była i z mosiądzu. On też zrobił wywiad z Gaworem. Coś tam ciągle gadało mu przez krótkofalówkę, więc po pięciu minutach zapytałem, czy on tu pełni rolę jakiegoś strażnika teksasu, czy coś. On się uśmiechnął tylko i powiedział, że oni we wiosce tak się komunikują – zasięgu telefonii w końcu nie ma, także jak się coś stanie, to się nawzajem informują.  Jak która w ciąże zajdzie też. Albo jak ktoś świniaka ubije i na ucztę zaprasza..i, i…i….

Ciągle urzeka mnie ta otwartość, ale czasem chcesz sobie w samotności zjeść kolację, albo wypić poranną kawę…Pan jednak wyczuł pismo opalonym nosem, zapewnił mnie, że tutaj to bardzo spokojnie jest, no i tak po skonsumowaniu kolacji zapadłem w głęboki, kilkunastogodzinny sen.

W Gwatemali już nie pada. A ja się gimnastykuję w namiocie i szukam wygodnej pozycji, by dalej klepać w klawiaturę.

Poranek w Meksyku. Wyjątkowo wstałem nieco po wschodzie słońca, kawa, kanapki z masłem orzechowym i dżemem (osobno, osobno ;) ). No i rzeczywistość w HD – dzieciaki tarzające się w trawie, ktoś wyprowadza osła na pastwisko, konie stoją po pas w jeziorze, ktoś patrzy się w dal, ale założę się, że widzi w tym momencie tylko swoje myśli, sądząc po jego wyrazie twarzy. Kobiety na głowie nie mają kapeluszy, bo by im przeszkadzały w umiejscowieniu pasa na czole, do którego przymocowany jest dzban z wodą.

Pakowanie i ziuuuu…..słońce nieźle pali, ale dziś wyspany, więc szybko dotarłem do Comitan w trybie pod górkę i z górki. Wymieniłem pesos na gwatemalskie quetzale.

A Quetzal to święty ptak Majów, z którego piór robiono drogie ozdoby, noszone przez władców miast Majów. Fajnie tak w sumie z tą walutą – jak ktoś, by Ci w sklepie u nas zażądał np. “pięciu bocianów”, albo “dwóch sikorek”, choć ze względu na herb, na godło, to pewnie byłyby to raczej “trzy orły”. Zamiast tego mamy złoto :)

Przed bankomatem stuknąłem się poza tym w kostkę, która cały dzień dziobała bólem moją świadomość. Objechałem całkiem przyjemne centrum historyczne miasta, cudem wspiąłem się po tych drogach wiodących z powrotem do drogi głównej, którą opuściłem po kilkunastu kilometrach na rzecz jezdni, która zaprowadziła mnie w półtora dnia na takie nasze, powiedzmy, Mazury – do Lagos de Montebello. Dla uważnych czytaczy, że w półtora dnia, czyli musiałem gdzieś spać zanim tam dotarłem. No i pierwszy chyba raz miałem taką trudność w znalezioeniu noclegu. Niedaleko ruin Chilkultic, które następnego dnia zwiedziłem, zobaczyłem w dolinie jezioro i postanowiłem, że nad nim spędzę właśnie noc. Gdyby nie fakt, że było ono ogrodzone, co wypatrzyłem w HD. Także nie zjeżdżałem w dół tylko snułem się wśród nieurodzajnych pól kukurydzy. Bruzda na bruździe, sucho jak ta choroba, co kiedyś ludzi zabijała. Tak czy inaczej, tuż przed zmierzchem, wypatrzyłem wśród wielu kilometrów pól skrawek trzy metry na trzy, gdzie spędziłem w miarę wygodnie noc. Do tego dolina, widok na góry i jak się rano okazało na jedną ze struktur wspomnianych ruin również. Kawa, śniadanie, wdrapywanie się polnymi drogami w palącym słońcu na drogę główną.

Ruiny Chilkultik jakoś wielkiego wrażenia nie robią, ale z głównej piramidy można podziwiać piękny krajobraz okolicznych jezior. Tym bardziej, że od niedawna w HD, także przyłapałem kilka ptaków na południowej toalecie, albo wędkarzy w swoich drewnianych łódkach, czekających aż coś tam do sieci im wpłynie.

Wiecie, że wronopodobny ptak może przegonić jastrzębiopodobnego? Chyba jastrząb małym wronkom zagrażał – widok był równie fascynujący, co komiczny – oczywiście w HD :)

Stamtąd do rezerwatu Lagos de Montebello to rzut beretem – ten to ma dobrze, bo w jednej płaszczyźnie w miarę leci, a ja wieżdżałem na jedną górkę, by potem z niej zjechać. Jakby algorytm gry się zaciął, albo były cięcia w kosztach ;) Przy wjeździe do parku uszczuplili mnie o 28 pesiaków i dalej droga niczym nieregularna tylko trochę sinusoida. Pierwsze jeziora po prawej, po lewej – wybrałem się tylko do grupy “Jezior Pięciu Kolorów”…i rzeczywiście jedno o błękitnej wodzie, drugie o zielonej, aż przejechałem wzdłóż największego, minąłem wszystkie hoteliki i skończył się asfalt, a więc pomyślałem sobie, że zaraz znajdę idealne miejsce na dziki nocleg. Nie zjechałem nawet stu metrów, wlazłem w krzaki, pospacerowałem trochę i wypatrzyłem, że nieco bardziej w dół drogi jest piękny mały most, a przy moście mnóstwo miejsca na namiot – nad samą wodą, pełną mnóstwa ryb, których ćlomkanie słychać z daleka. Postawiłem rower, zagadałem z wędkarzami – “A gdzież tam wędkowanie zabronione. Tak żeby sprzedawać może, to tak. Coś tam próbowali w parku zakazać, ale to w końcu jedzenie”. Rozbiłem obóz zainstalowałem wędkę, dostałem przynęty w postaci sardynek, na które doskonale brały pstrągi (!!!), a do tego ciasto z mąki kukurydzianej, na które Pan złapał kilkukilogramowego karpia, od innego chłopaka dostałem robaków czerwonych, dwóch wędkarzy-motocyklistów z Comitan zostawiło mi dwa typy mięska na które podobno ryby tutaj biorą. Wyciągnąłem moją wędkę, oczywiście wszyscy się patrzą zaciekawieni, rzucam, patrzę się na szczytówkę, na której zainstalowany jest mojej własnej roboty sygnalizator z kamyczków, plastikowej piłeczki i taśmy izolacyjnej. Reszta sobie wesoło łapie karpie, pstrągi, okoniopodobne na swoje bambusy, albo kawałek żyłki uczepionej do palucha. No i jak tu się nie śmiać z Gringo ;)

No i nic nie złapałem. Co nie znaczy, że nic nie jadłem – następnego dnia Pan Mojżesz zobaczył najpierw jak przyrządzam kawę na palniku, potem jak nic nie mogę złapać, podczas gdy on już z pięć grubych pstrągów wyłowił, no i zaproponował żebyśmy usmażyli jednego. Wybrał największą rybę, za pomocą mojej maczety wypatroszył ją, większy kawałek odciął dla mnie i tak zjadłem przepyszne śniadanie. A ludzie dzielą się tutaj chętnie. Tak samo jest też i z uprzejmością mam wrażenie, że Ci co niewiele mają, dzielą się chętniej i są dużo życzliwsi. A jak widzisz kogoś w lepszym samochodzie, to i o uśmiech z jego strony ciężko. Albo Ci faketa pokaże, jak mi się dzisiaj przydażyło – pierwszy i ostatni raz w Meksyku.

W przepięknej naturze nad jeziorem, gdzie wokół śpiewa mnóstwo ptaków, znowu kurki wodne się kręcą – tym razem mam okazję przyjrzeć się dokładniej ich wystającemu czołu – dzięki lornetce oczywiście. Sardynki wyskakują z wody usiłując ucieć pstrągom. Niczym latające ryby. Naokoło mnóstwo wędkujących albo noszących w ciężkich dzbanach wodę do domu dzieciaków – najczęściej na głowie.

Podczas gotowania kolacji byłem już jednak sam. Prawie. Bo towarzyszyła mi największa żaba jaką w życiu widziałem – taka pewnie jak moja głowa. Odkryłem, że w pobliskim drzewie ma gniazdo, także wybrała się na 50-centymetrowy spacer, kilka razy wypięła się na mnie podczas gotowania i w końcu zniknęła pod korzeniem drzewa.

A mnie chyba tu zaraz zaleje – burza jest chyba właśnie nade mną, bo rzuca namiotem, pada rzęsisty deszcz, przez otwory wentylacyjne wdziera się przyjemne świeże powietrze.

Po wspólnym śniadaniu z Mojżeszem, poznaniu jego syna Józefa, dwóch lokalnych pijaczków, którzy walili tanią wódę z trzciny cukrowej, zabrałem się za pakowanie. Gdy skończyłem wziąłem kąpiel w orzeźwiającej wodzie jeziora i około południa pożegnałem Lagos de Montebello. Kierunek granica z Gwatemalą i jej pierwszą miejscowość o bardzo świeckiej nazwie “Dzięki Bogu” (Gracias a Dios). Musiałem się nieco wrócić do granicznej drogi, po drodze mijałem miejsce, w którym nocowałem wśród pól. Jak się nad jeziorami okazało – zgubiłem nóż – sądziłem, że zostawiłem go właśnie tam i tak postawiłem rower w krzakach przy drodze i w czterdziestostopniowym upale przespacerowałem się rozbijając tutejszym rolnikom kilka grudek, co by im pole plony lepsze dało. No i jaka to radość znaleźć czekająćy na odnalezienie Twój nóż, z którym już się zdążyłeś we wnętrzu pożegnać? Ogromna. Teraz już nic nie mogło zachwiać mojego świetnego samopoczucia i gwiżdżąc sobie przemierzyłem resztę drogi do granicznej miejscowości w Meksyku, gdzie zjadłem wspomniane krewetki. Miejscowość graniczna z Gwatemalą znajduje się w dolinie, a do samej Gwatemali musisz już się wspinać w górę. Gdy tam dotrzesz, urzędnicy gwatemalscy całkiem słusznie zawrócą Cię 200 metrów niżej, by Meksykanin Ci stempel przybił, choć pytając go stwierdził 15 minut wcześniej, że po stemple to tam na górze. Tak, po stemple, ale gwatemalskie, a najpierw potrzebujesz stempel wyjazdu z Meksyku. Dobra, zostawiam rower na granicy prosząc miłego urzędnika żeby rzucił okiem. Nie ma problemu. Schodzę z buta w dół, bo nie chce mi się już potem wspinać na rowerze drugi raz pod tę samą górkę. Tam dowiaduje się, że muszę zapłacić 300 pesos przy wyjeździe – mimo, że zapłaciłem 300 pesos przy wjeżdzie płacąc za bilet lotniczy, mimo, że na moim pozwoleniu na pobyt jest napisane, że przyleciałem samolotem, a linie lotnicze pobierają automatycznie opłatę za wjazd do Meksyku. Pan zażądał biletu lotniczego, a potem stwierdził, że to dopiero od tego roku tak jest, mimo, że ja pewny jestem, że tak było i wcześniej. Zakląłem, po czym stwierdziłem ok. Grzebię w kieszeni – 150 pesos, reszta jest w portfelu na górze. Wracam się na górę, biorę portfel i taksówkę – tuk-tuka rodem z Azji, jak potwierdził mi taksiarz, którego zapytałem o pochodzenie motóra. Taksiarz zatrzymuje się przy biurze emigracyjnym. Rzucam kasę i paszport, rządam nazwisk urzędnika i szefa. Szefa, który wcześniej nie miał dla mnie czasu, by wyjaśnić kwestę z podwójną opłątą za wjazd, bo ma ważniejsze sprawy, jak oznajmił mi jego podwładny.  Ów żądanie nazwisk zdziałało tyle, że urzędnik zadzownił jednak na górę i się dokładnie wypytał. Mimo wszystko mnie skasowali. No i czekałem 40 minut na potwierdzenie wpłaty. Bo to gdzieś skąd indziej musi faksem przyjść. Mój taksiarz odjechał nie żądając zapłaty i mówiąc, że zaraz wraca. Potem złapałem drugą taksówkę, dałem mu dwa razy więcej mówiąc, żeby zwrócił koledze, bo te tuk-tuki podlegają pod jedną firmę, jak mi wcześniej wytłumaczył jej właściciel, zapraszając mnie przy tym na piwo :)

Także z tym urzędem to taka trochę średnio przyjemna sprawa. No, ale nie podyskutujesz sobie z betonem, bo beton Ci odpowie, że on nic nie może, że on jest tylko częścią betonu. I nawet mu brew nie dygnie. I nawet go wstyd nie zaleje. I nawet jakoś mu nie przeszkadza, że jest częścią betonu.
No, ale kojene doświadczenie, teraz wiem, o czym mówili meksykańscy przyjaciele, że z urzędasami to w Meksyku czasem jest ciężko…Gdzie zresztą tak nie jest…(no dobra, może w Dojczlandii). No, ale z każdej sytuacji, jaka by nie była, trzeba zrobić co się da najlepszego, także zacukrzyłem się pepsi, taksiarz dowiózł mnie do roweru, urzędnik gwatemalski wbił mi pieczątkę z wizą na 90 dni. Gwatemala przywitała mnie rajdem z górki aż piszczały klocki (hamulcowe, hamulcowe), po czym oznajmiła mi, że tak łatwo nie będzie i zaczęło się wspinanie. Ze 2-3 razy trzeba było odpocząć, ale na samej górze Gwatemala ofiarowała mi pomarańcz, który leżał sobie na drodze, a zaraz po niej wyłonił się piękny krajobraz na góry, które przyjdzie mi zjeździć…przy 38 km/h po polsku wykrzyknąłem z bananem na twarzy: “Witaj Gwatemalo!!!”, a widoki ryły mi na tyle czachę, że ta postanowiła zalać mnie endorfinami. Dobrze, że mnie nie sparaliżowało, tylko zdobyłem jeszcze ze dwie górki i tak oto jestem sobie, gdzie jestem.

Deszcz raz ustaje i zaraz nieśmiało próbuje rozchulać się na nowo. Energia w Gwatemali dobra, pisze się lekko, ludki się uśmiechają, kobiety tak samo piękne jak w Meksyku, no i miałem okazję już zobaczyć amerykański, żółty autobus szkolny, który znamy z wielu filmów, no, choćby z czołówki South Parka ;). Na dachu autobusu bagaży ile wlezie, a bagażowy siedzi na miejscu, które dla policji z naszych przestrzeni europejskich niczym sól w oku – na dachu oczywiście, szczerząc zęby i łapiąc komary, co by nie zgłodnieć po drodze :)

Tyle narazie, do usłyszenia pewnie z wysokości Rysów, czy coś takiego :)

P.S: przestało całkiem padać, musiałem za potrzebą, po deszczu w Gwatemali pachnie mi malinami. Jakiś ptak kwili, jakby chciał się poskarżyć, że do ostatniego pióra przemókł. Świerszcze zastąpiły dźwięk rozbijających się o tropik kropel rzęsistego deszczu, a mrówki odkryły nowego przybysza i usiułują dobrać się do mego żarcia…

Tonina – San Cristobal de las Casas

A więc jest już następny dzień i budzę się rano na kempingu w Toninie, tradycyjnie kawa, tradycyjnie śniadanko, no i ruszam na podbój ruin. Przy wejściu od razu miła niespodzianka, bo dowiaduje się, że wstęp jest za friko. Policjant pyta mnie po angielsku skąd przybywam, no a ja, że z Polski, no a on, a że to daleko. Za chwilę podchodzi jakaś starsza pani, fizys i kolor skóry zdecydowanie każą przypuszczać, że nietutejsza. Przemawia do mnie po angielsku i opowiada swoją historię, że jest misjonarką (ha! +1 lajk od feministek na fejsie ;) )  i uczy tutejszych angielskiego, po czym spogląda na wcale niemłodego policjanta, jak na swojego synka i pyta, czy zapytał po angiesku skąd pochodzę. Pogłaskałem policjanta przed jego przyszywaną mamą mówiąc, że tak, że pięknie zapytał i że nawet powiedział, że ta Polska to jest daleko. Jeszcze trochę sobie z Panią pogaworzyłem, posłuchałem jak mówi w języku Tzotzilów, czego nauczyła się mieszkając dłuższy czas w jednej z okolicznych wiosek. W końcu przyszedł czas na papa i ruszyłem na zwiedzanie ruin. Idąc tak sobie drogą spotkałem grupkę studentów języków lokalnych i wpadłem z nimi w konwerrsację, po czym zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, po tym jak usłyszeli, że ja to na rowerze :) Wypytałem ich trochę o ich studia – Ci co mówią po tzeltalskiemu studiują tzotzilski i na odwrót. Spróbowałem wypytać ich jako młodych ludków o ich zdanie na temat Zapatystów, co to tak naprawdę w rzeczywistości za zjawisko, ale mój hiszpański chyba jeszcze zbyt kulawy, a i oni niewiele więcej potrafili mi powiedzieć poza stwierdzeniem, że to ruch rewolucyjny kierowany przez generała Marco w celu zwrócenia uwagi na zaniedbywany stan Chiapas. No i że Che Gevarę też lubią :) I chyba ten generał Marco jest tutaj podobnie kultową postacią.

Juego de Pelota in Uxumal

Juego de Pelota in Uxumal

Za chwilę się rozdzieliliśmy, a mnie przechwycił jakiś chłopak, który nagle zaczął mi opowiadać o symbolice rzeźb, które znajdują się na majowym placu do gry, który możemy oglądać niemalże w każdych ruinach, gdyż Majowie grali sobie właśnie w piłkę – kto wie, może to właśnie ich trzeba uważać za pierwszych piłkarzy :) Tyle, że piłka u nich była z dość twardego kauczuku, musiala być utrzymana w górze (piłka symbolizowała Słońce, które nie może dotknąć ziemi), odbijali ją biodrami i łokciami próbując trafić w jedną z dwóch okrągłych obręczy, odrobinę tylko większych niż sama piłka. Podobno drużyna przegrana była składana bogom w ofierze za karę, choć istnieją też opinie, że to drużyna wygrana w nagrodę z dumą mogła być poświęcona bogom jako ofiara szczególna.

No, ale wracamy do chłopaka o niemałej wiedzy, który mi przez cały mój pobyt w ruinach postanowił opowiedzieć o nich w najmniejszych szczegółach nic za to nie żądając. Wdrapywaliśmy się na kolejne piętra wielkiej, bogato zdobionej piramidy, która jest główną strukturą w Toninie. Mój kompan pokazał mi m.in takie jedno miejsce w środku piramidy, gdzie jeśli staniesz pomiędzy oknem, przez które wpada słońce do środka labiryntu, a ścianą, to zobaczysz swój cień, tyle, że w formie kościotrupa – naprawdę ciekawe zjawisko…

Tak spacerowaliśmy sobie ze 2,3 godziny, po czym dotarliśmy do wierzchołka, gdzie mogłem usiąść na tronie władcy na samej górze piramidy i cieszyć się widokiem na moje królestwo rozciągające się w dolinie. Robi wrażenie. Na  koniec przewodnik powiedział mi o tym, że tak naprawdę, to on to robi wszystko mniej lub bardziej prywatnie, że nie ma nic wspólnego z zarządcami tych ruin i oficjalnymi przewodnikami, którzy mają swoją taryfę, tylko robi to na własną rękę, w ramach wolontariatu oraz tego “co łaska”, dzieli się swoją wiedzą. Moim zdaniem zasłużył na dużo więcej niż mogłem mu w tym momencie dać, ale też czułem, że nie jest to wielkim problemem. Pożegnaliśmy się i wróciłem na kemping – było już po południu, a więc postanowiłem, że zostanę na kolejną noc i wyruszę następnego ranka. Pozostałą część dnia poświęciłem na czytanie i gotowanie – od jakiegoś czasu woziłem ze sobą mąkę, chcąc wypróbować przepis na bannock – taki chleb z patelni, smażony w tłuszczu – mieszasz mąkę z odrobiną proszku do pieczenia, dodajesz wody i ugniatasz ciasto – wszystko możesz przyprawić jak Ci się podoba – możesz dorzucić pestki z dyni, cynamon, owies, czy cokolwiek. Potem smażysz w głębokim tłuszczu i masz pewnego rodzaju chleb – choć jak dla mnie to bardziej przypomina ciastka zbożowe, tym bardziej, że ja po usmażeniu tego bannocka karmelizuję na patelni cukier z owsem i oblewam tym wypiek. Całkiem smaczne, przede wszystkim odżywcze, a przepis na to cudo znalazłem w mojej super-hiper książce, o której kiedyś już tutaj wspominałem. Było wystarczająco dobre, by zleciały się psy z okolicy i tak sobie siedziałem, objadałem się, a psy z wyrzutem patrzyły się na mnie błagalnym wzrokiem, żeby rzucić jakiegoś ochłapa. Ich wzrok zniszczył mnie psychicznie i tak też resztki im się dostały – w ramach wdzięczności psy spały przy moim namiocie, stwarzając wrażenie, że mnie bronią, choć przy mocniejszym przytupie zapewne uciekłyby gdzie pieprz rośnie w nadziei, że to mi się dostanie, a nie im :)

Tak mi minęło po południe, wieczorem zrobiłem wpis na bloga, którego treść jednakże ma pozostać tajemnicą do końca świata, bo jakimś sposobem plik po prostu gdzieś wcięło (mam ja swoje hipotezy: program konsolowy mogrify, który zmniejsza zdjęcia wykrył, że plik tekstowy nie jest plikiem z obrazem i go po prostu przeorał pozostawiając po sobie dokładnie tyle, co nic :) ).

Sen, poranek, piękny wschód słońca w górach, pakowanie sakw, instalowanie ich na rowerze, co zabiera mi codziennie około dwóch godzin, no, ale taka to codzienność rowerowego nomady.

Jak to zwykle bywa droga powrotna zdaje się mijać dużo szybciej, co w tym przypadku miało i logiczne, i praktyczne powody, gdyż Ocosingo jest położone dwieście metrów niżej niż Tonina, co na przestrzeni 12 kilometrów oznacza, że jedziemy dużo z górki.

W Ocosingo zatrzymałem się na taco i krótką konwersację z podróżniczką, z Niemiec, która stwierdziła, że drogo tutaj jak cholera, a żeby dokładniej przetłumaczyć z niemieckiego, to “w gówno drogo” (scheißteuer!). Nie bardzo rozumiałem, bo na Yucatanie wszystko kosztowało znacznie więcej, ale koleżanka przybyła do Chiapas z Gwatemali. W duchu ucieszyłem się, że w takim razie w Gwatemali będzie jeszcze taniej. Pożegnalismy się, wszamałem wspomniane taco i utwierdziłem się w przekonaniu, że dla mnie jest jednak tanio (jeden taco za 3 pesos). Wspinając się na rowerze pod górę pożegnałem Ocosingo przystając kilka razy i podziwiając panoramę miasta. W kolejnych dwóch dniach wspiąłem się o półtora tysiąca metrów wyżej. Sam nie wiem, jak to zrobiłem, nawet nie było jakoś specjalnie ciężko, ale widocznie przyzwyczaiłem się do poruszania się w pionie :)

Pierwszej nocy zatrzymałem się w krzakach przy drodze. Posłanie z widokiem na wodospady, o których wspomniał mi wcześniej wracający na rowerze do domu ze szkoły nastolatek, z którym zamieniłem kilka słów. Postanowiłem nie rozbijać namiotu, położyłem karimatę, zainstalowałem moskitierę i zabrałem się za gotowanie. Po około dwóch godzinach, wyczerpany, już ciesząc się na ciepełko śpiwora, które uchroni mnie od chłodu nocy…wbijam się w śpiwór, uszczelniam moskitierę…i zaczynam ostro się kręcić, bo coś mnie równie ostro gryzie – okazało się, że wkroczyłem z moim posłaniem na terytorium tych właśnie mrówek, które tworzą sobie ścieżki i w liczbie tysięcy transportują liście oraz inne skarby. No i mnie przegoniły – przeniosłem legowisko po początowej próbie pokazania im, że jednak to ja jestem wielki i o wiele wyżej w łańcuchu pokarmowym, ale one uświadomiły mnie, że mają to gdzieś w swych mrówczych czterech. I w sumie słusznie, bo to ja im wszedłem w drogę. Dosłownie. Nie bardzo miałem się gdzie przenieść, ale znalazłem jedno miejsce, gdzie udało mi się między górkami i kamieniami przyjąć wygodną pozycję do snu. Tam już nic mnie nie gryzło i po kilku godzinach przywitałem kolejny dzień.

O poranku zrobiłem kawę, podziwiałem w dolinie las, który spowiła mgła, aż w końcu postanowiłem wybrać się ku wodospadom, które znajdowały się 100 metrów niżej. Zaliczając ze dwa razy glebę na śliskim zboczu ugruntowanym gliną dotarłem do wodospadów, poprzyglądałem się w pozycji mocno kontemplacyjnej szybko płynącej wodzie i wróciłem do obozu, gdzie w szybkim tempie zapakowałem wszystko na rower.

Przemierzyłem kilka wiosek, znowu jakieś dzieciaki krzyczały za mną “gringo”, podziwiałem różnorodność wzorów w przydrożnych sklepach z ręcznie wyrabianą odzieżą, co raz minąłem jakiś most z rzeką niosącą błękitną wodę, aż w końcu przyszedł kolejny wieczór na około dwóch i pół tysiącach metrów, a droga przyniosła mi wioskę, a w niej ciekawy kościół znajdujący się niemalże nad urwiskiem, a za nim niezamieszkana drewniania chatka, zupełnie otwarta, z miejscem na ognisko, zapraszająca żeby tam właśnie spędzić noc. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Posłanie, kolacja, znowu “upiekłem” ciastka i opierając się o drewnianą chatę podziwiałem wzgórza rozpościerające się w dolinie, oświetlane co raz słabszym światłem zachodzącego słońca. Postanowiłem wzmocnić wrażenia muzyką – to był ten moment na “hard sun” z soundracka “Into the wild”. Tak idyllicznie zakończył się mój dzień i w podobnej atmosferze przywitał mnie kolejny, gdyż ten wschód słońca przebił wszystkie poprzednie, o czym zresztą możecie się przekonać oglądając galerię z tego odcinka trasy. Brykałem z aparatem starając się uwiecznić te piękne chwile, po czym brzuszek dał mi znać, że czas na śniadanie. W międzyczasie odwiedził mnie chłopak, który oznajmił mi, że około godziny ósmej będzie tu chłopa na kilka wsi (a jak chłopa będzie, to baby też się plątać będą ;) ), bo dzisiaj jest niedziela, a więc czas na wizytę lokalnej społeczności w kościółku przylegającym do mojej sypialni ;)

Poranna kawa pita była zatem w atmosferze religijnych śpiewów po hiszpańsku, aż w końcu przyszedł czas, by wyruszać. Wiedziałem, że do San Cristobal niedaleko, bo jeszcze dnia poprzedniego spotkałem parę podróżującą na rowerach – Uschi była z Niemiec, a jej partner z Kanady. Pokrzepili mnie, że troszeczkę jeszcze w górę, a potem do samego San Cristobal to już tylko w dół.  Piękne słońce świeciło nad zamglonymi dolinami, a ja wesoło podziwiałem przyrodę nie musząc pedałować. W końcu ujrzałem bazę wojskową, minąłem jaskinie w okolicach San Cristobal, które pierwotnie miałem odwiedzić, ale ostatecznie podekscytowany, że dotarłem do celu pojechałem do miasta, zatrzymując się na zdjęcie i krótki odpoczynek przed tablicą oznajmiającą, że znajdujesz się w San Cristobal de las Casas, na wysokości 2100 metrów, a miasto zamieszkuje 180 tys. ludków.

Zatrzymałem się, zrobiłem zdjęcia, usiadłem na murku, a nagle podchodzi do mnie chłopak i mówi – “ten hamburger jest dla Ciebie”

– Ale jak to? Już go nie chcesz?- odparłem

– “Witamy w San Cristobal” – po czym ot tak po prostu sobie poszedł, zanim zdążyłem nawet oczy wyłupić.

Rzeczywiście byłem głodny, więc gest powitalny podwójnie mnie ucieszył. W tym momencie przypomniała mi się historia, gdy “zgubiłem” się kiedyś w górach Beskidu Sądeckiego, chciało mi się bardzo pić, no i na drodze znalazłem nowiutką, zamkniętą butelkę wody mineralnej :) Po takich doświadczeniach aż czasem się boję pomyśleć, że czegoś chcę – jeszcze się spełni i co? ;) :)

Takim oto sposobem dotarłem do San Cristobal – przespałem się dwie noce w hostelu, w którym dla podróżujących rowerzystów pierwsza noc jest za darmo i gdy miałem już opuszczać San Cristobal, przez Miszę, mojego mailowego znajomego do tej pory, poznałem Anię i wylądowaliśmy na couchsurfingu u Hiszpanów, którym chyba nie przypadliśmy w jakiś sposób do gustu, bo wystawili nam neutralne opinie na portalu :) Tak czy inaczej Ania znalazła szybko mieszkanie do wynajęcia i miałem się zatrzymać na kilka dni u niej zanim ogarnę kwestię z oczekiwaną paczką. A że w tym samym kompleksie mieszkań był jeszcze jeden pokój wolny, to zdecydowałem się, że zostanę na dłużej.
A z poznaniem Miszy vel. Pasikonika to śmieszna historia była, bośmy się właśnie tylko mailowo do tej pory kontaktowali, ale dało się wyczuć nić porozumienia, no i takim sposobem poznaliśmy się w końcu pewnego dnia, gdy ten na chwilkę wpadł do San Cristobal. Przez Miszę znam więc Anię, poznałem również Olę, która oprócz tego, że równie pozytywnie zakręcona, to prowadzi bardzo ciekawego bloga: http://mexicomagicoblog.blogspot.mx. Do tego żeby było śmieszniej to Anię i Olę poznałem osobiście wcześniej niż Pasikonika. Do tego Pasikonik pomógł mi, żeby paczka od polskiego producenta namiotów Marabut przyszła do domu jego przyjaciela. A podobno Polacy za granicą tak się nie znoszą – a tutaj proszę, jak człowiek jest człowiekiem, to i pozytywy się dzieją :)

No i tak mija ten miesiąc, pojutrze pedałuję do Gwatemali…